Sówka55
Sówka55
Sówka55 Sówka55
459
BLOG

Pamiętnik Myszulka, 12

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 9

Rozdział XI

Blaski i tęcze, wspomnień naręcze.

Urok starych obrazów, perły i fale Huygensa.

Beatus qui tenet.

Dom to czas: pojęcie historyczne i emocjonalne!

 

W naszym Domu najładniejsze jest to, co nieuchwytne: światło. Światło wypełnia przestrzeń w stałym ruchu, w smugach i cieniach, w wirujących odbiciach liści, w nagłych lśnieniach szybek w starych drzwiach, w ich tęczach i blaskach.

Światło nie ma konturów, ale kontury tworzy, nia ma kształtu, ale wszystkie kształty obmywa łagodnie, podkreśla lub delikatnie zamazuje, to trwa, to błyska, to zalśni, to zawiruje w drobinkach kurzu.

Dla mnie światło jest jak Catherine Deneuve: jest "Pięknością Dnia". "Ty, Myszulku, nie mógłbyś być Kotem Caravaggia ani Kotem Rembrandta, za bardzo kochasz jasne światło - w jaskrawościach, półcieniach i blasku", mówi mi często Mama, zwłaszcza jak budzę Ją nad ranem, gdy mnie samego budzą pierwsze promyki słońca. No pewnie, nie rozumiem Kotów, które w nocy biegają, łowią Myszy lub (co gorsza) Sowy i Sówki. Noc jest do spania, do marzeń, noc jest dla wyobraźni, a dzień - do myślenia i podziwiania świata.

Rzeczywiście nie chciałbym, by światło świecy wydobywało mnie z cienia na obrazach Rembrandta, już wolę popatrzeć na plecione kosze u Caravaggia, na cieplejszym i jaśniejszym unieszczone tle. W takim koszyku jak "Martwa natura" z jabłkami i zwiędłymi liśćmi mógłbym się nawet ułożyć i studiować naturę światła, mógłbym też zajrzeć na moment do koszyka z owocami u tego Chłopca, który jest zapewne Caravaggia autoportretem. Ale kosze (wszyscy w domu lubimy koszyki) wolę u Vermeera, ten zawieszony na ścianie za "Kobietą nalewającą mleko" aż mnie kusi, by do niego wskoczyć – szu! - jednym płynnym ruchem zanurkować w środku i pobuszować w tym przepastnym słomkowym wnętrzu.

W ogóle, przyznam, lubię Vermeera, lubię jego cienie i refleksy światła odbitego miękko w przedmiotach. Podobają mi się na przykład smugi światła na obrazie przedstawiającym "Kobietę w naszyjniku z pereł", tam światło jest takie jak lubię, biegnie, prześlizgując się przez osłonięte mleczną firanką okno i tonąc na chwilę w zasłonie, by tuż zaraz leciutko wybiec w przestrzeń pokoju. Nie wiem, co myślał Vermeer o naturze swojego światła, czy uważał jak Newton, że składa się ono z cząstek, czy - za swoim przyjacielem Huygensem – sądził, że zbudowane jest z fal (ja tak myślę), ale wiem, że jest tajemnicze i piękne, wydobywa wszystko z bezkresu i łagodnie otula, dokładnie tak samo, jak to się dzieje w naszym Domu.

O Huygensie też zresztą często myślę, nie tylko dlatego, że stworzył falową teorię światła i odkrył dla Kurta Vonneguta Tytana, ale dlatego że, tak jak mnie, fascynowały Go kryształy. Uwielbiam patrzeć, jak światło rozbłyskuje się w naszej szklanej menażerii, nie Tennessee Williamsa naturalnie (niedawno Myszuni zrzuciłem z półki dramaty amerykańskie do przeczytania), tylko w Zwierzaczkach Swarovskiego, które to Zwierzaczki Tata przywozi nam z różnych podróży. Z przezroczystego Żółwia czy niepozornego Ślimaczka rozbłyska nagle struna tęczowego światła, biegnie w dal, cieszy się swoją mocą, wiruje, mieni się i śmieje do nas, Kotów.

Myślę sobie, jaka to radość być takim kryształem – niby jest się zaklętym w formę, wyciosaną na stałe i zamkniętą, a tu nagle z tego zamknięcia wydobywa się światło, błyszczy i rozlewa się w przód i w tył, promieniem tęczy w barwach zmienia się i trwa, dopóki ruch i błysk nie przeniosą tego promienia i błysku gdzie indziej.

Takie świetlne blaski i lśnienia, ruchome płomyczki tęczy sypią się i skrzą z lustrzanych szybek wprawionych w drzwi między pokojami naszego Domu. Część z nich jest nowa, część jest stara, pochodzi z przedwojennego wyposażenia Domu, wymyślona i stworzona przez fantazję Dziadka Naszej Mamy, członka najstarszego klubu sportowego w Warszawie (założonego w 1878 roku) Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego, ochotnika spod Radzymina, przemysłowca i automobilisty, miłośnika ogrodów, pasjonata idei "Warszawy w Kwiatach" Prezydenta Starzyńskiego, Piłsudczyka i przedwojennego socjalisty.

Dom Pradziadka Zdzisława Jana i Prababci Ireny Leonii, czyli po prostu Lilki, przetrwał zmagania wojenne i obronę południowej flanki Mokotowa. Z nalotów we wrześniu 44 roku ocalał, choć posiekany kulami, front, ale zburzone zostało całe północne skrzydło, zrzucony i zniszczony dach z facjatką, poranione drzewa i parkan. Domownicy po powrocie z Milanówka zobaczyli styczniowy śnieg 45 roku, który hulał po wnętrzach, a w tych wnętrzach... jakimś cudem czy raczej łaskawym kaprysem losu ocalone w wewnętrznych drzwiach lustrzane szybki, poza oderwanym w leju bomby fragmentem Domu, te same tak starannie kiedyś woskowane podłogi i nienaruszone prawie kafelki klatki schodowej. Mimo zbombardowania i zburzenia jednej trzeciej Domu nie tylko jego konstrukcja była nienaruszona, ale wiele wewnętrznych elementów wyposażenia dało się uratować.

Ach, ci przedwojenni architekci i konstruktorzy, budowniczowie i rzemieślnicy, z przedwojennym etosem pracy i przedwojenną rzetelnością! To dzięki Wam patrzę teraz na te szybki, które przetrwały hekatombę Miasta, zniszczenie Domu, bitewny kurz poranionej Ulicy...

To przez nie biegną jak lata temu te same i coraz to inne niezwykłe płomienie tęczy, lśnią żółcie, zielenie, fiolety, nagle na przeciwległej ścianie pokaże się czerwień i amarant, to znów zakołysze się gdzieś odbicie błękitu.

Pradziadek na własny koszt odbudował Dom, pod skrzydła przyjmując całą bliższą i dalszą Rodzinę oraz piętnaście osób, które przysłano Mu z kwaterunku. Jak skończył i położył na dachu ostatnią dachówkę (a właściwie już tylko papę, bo dachówek w tych trudnych czasach nie było), wkroczyła ludowa sprawiedliwość i Dom został Mu zabrany.

Przypłacił to śmiercią. Rano poszedł jak co dzień do pracy, nagły zawał - zawiodło serce: do Domu już nie wrócił.

W ostatniej chwili Rodzinie poradzono, by sprzedała ogród, udało się, ogrodu dzięki temu nie zabrano.

Przez lata Mama słyszała, jak to sprawiedliwie, że dawnym właścicielom zabrano Ich miłość i dorobek życia: "żeby wybudować taki Dom, to pewnie Twój Dziadek bił, Aniu, robotników po twarzy", słyszała Mama w szkole.

 

Pradziadek Zdzisław... w fabryce, w której był współwłaścicielem, był żłobek i przedszkole dla Dzieci Pracowników, była ubezpieczalnia, za drobne opłaty kierowano Dzieci na kolonie w Wiśle, działała kasa zapomogowa, Ludzi szanowano, fachowców ceniono.

Lata mijały, z czasem zaczęto w Warszawie wykupywać mieszkania i budować prywatne wille, Ludzie bogacili się, wielu własną ciężką pracą, bo w Ich uczciwość i dobrą wolę tak Mama, jak i ja nie wątpię, ale dalej dawni właściciele nie mogli swoich Domów odzyskać, bo w prawie i mentalności zakorzeniło się przekonanie, że wybudować Dom po wojnie to uczciwe i sprawiedliwe, a przed wojną – nieuczciwe i naganne.

"Odbierzmy krwiopijcom"... "Słusznie odebraliśmy krwiopijcom"...

Tak sobie tylko myślę, co czuliby Ci, którzy w trudzie i ku radości swych Rodzin postawili teraz Domy, gdyby tak do Nich wkroczyła "dziejowa sprawiedliwość" i te Domy by w imię dziejowej sprawiedliwości Im zabrała? Gdyby to Ich wyrzucono na bruk, gdyby to Oni po cichu reperowali przez lata dachy swoich Domów, bo nikt z nowych właścicieli nie chciał się o to zatroszczyć (Skarb Państwa y compris)? Czym różnią się ci, którzy uczciwie pracowali przed wojną i dzięki własnej pracy czy też pracy pokoleń swoich Przodków wybudowali, odnawiali i rozbudowywali swoje Domy, od tych, którzy to samo starali się robić po wojnie?

Magiczne słowo sprawiedliwość! Jak Ty Kalemu ukraść krowę, to niedobrze; znakomicie, mówi Kali, jak Kali ukraść krowę Tobie. Tout court,  sprawiedliwość dziejowa w działaniu. A że Ty nic Kalemu nie ukradłeś, kraść nie zamierzałeś i nie zamierzasz - niezrozumiałe. Bo Twój Dziadek NA PEWNO bił robotników po twarzy, a magnolie pielęgnował w ogródku na ich, robotników, krzywdzie.

Trudno to zrozumieć nam, Kotom.

Rodzina Mamy odzyskała Dom dzięki temu, że po latach Skarbowi Państwa takich małych Domów utrzymywać się nie opłacało, niszczały przez dziesięciolecia i jedyną szansą na ich rewitalizację było oddanie ich – właściwie w stanie dumnej ruiny - dawnym właścicielom lub ich spadkobiercom. A żeby odbudować, odnowić, wyremontować tę ruinę, trzeba było lwią część jej sprzedać. Taki Twój los, Warszawo ma!

Oddano małe kamienice, żeby ratować co się da z substancji mieszkaniowej Warszawy. I dzięki temu ja, Myszulek Kot, mogę patrzeć teraz na błyski światła w szybkach wprawionych dzięki staraniom Dziadka Mojej Mamy w wewnętrzne drzwi pokoi naszego starego Domu. I myśleć sobie o fizyku Christiaanie Huygensie, synu dyplomaty Constantijna, przyjacielu Jana Vermeera, malarza i handlarza dzieł sztuki z Delft, starszego Bractwa Świętego Łukasza.

***

Swoją drogą nie tylko światło kocham u Vermeera. Te Jego materie, draperie, tkaniny i kobierce! Te brokatowe obrusy pod dzbanami wody, udrapowane nakrycie stołu na pierwszym planie pokoju, w którym odbywa się właśnie lekcja muzyki, fałdy błękitnego aksamitu leżące z prawej strony obok dziewczyny ważącej perły... Co to za radość dla Kota! Przykryć się i zawinąć w Ich głębie i miękkości, włożyć w nie mordkę, wsunąć nosek. Pachną na pewno tysiącem potraw, Perliczkami i Kuropatwami z sutych kolacji, Indyczkami i sarniną z rozkosznych śniadań, dusznym aromatem wędzonych Ryb z przybrzeżnych połowów, podawanych do obiadów, wonnymi przyprawami zza dalekich mórz.

Miau, rozkoszne, rozmarzone mniam i miau!

Ach, Mama czyta książkę, z głową schyloną zupełnie tak samo jak u  "Dziewczyny czytającej list przy otwartym oknie"... Wskoczę na kolana Mamy, wtulę się w spódnicę, popatrzę na refleksy światła na szybach.

Lekki wiatr poruszył firanką, jest ciepło. Kwiecień! Prawdziwa wiosna tuż, tuż!

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Rozmaitości