Kocia kołyska, Myszulek z Łaziczkiem, Sówka55
Kocia kołyska, Myszulek z Łaziczkiem, Sówka55
Sówka55 Sówka55
849
BLOG

Pamiętnik Myszulka, 20

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 34

Rozdział XIX

Dzień przytulania (ale przecież nie do wszystkich?!)

Fiasko dialogu kultur.

Rozważania na południe od Placu Unii Lubelskiej

 

To nie będą żadne rozważania historiozoficzne, tylko takie sobie mruczenia okolicznościowe po Dniu Przytulania, bo choć przytulać się lubię i spędzam na przytulaniu połowę życia, to uważam, że do byle kogo przytulać się nie warto, a nawet nie należy. Jak pisał Andrzej Bobkowski w "Szkicach piórkiem" prawie dokładnie 70 lat temu: "Mówią coś o układzie polsko-sowieckim. Wszystko możliwe. Kobra z królikiem też może zawierać układy, choć w wyniku końcowym prowadzą one tylko do jednego: do połknięcia królika przez kobrę." No tak, Polska to mały kraj, powiedziała generał Anodina.

Wierzę Andrzejowi Bobkowskiemu, bo On kochał Koty, nawet własną Mamę tytułował Kitą lub Kiciunią. Człowiek, który kocha Koty, już choćby z tego jednego powodu zasługuje, by Go traktować poważnie.

No więc do Kobr przytulać się nie należy, bo są niebezpieczne i złe. I, jak myślę, także do Ropuch. Nawet w "Ogrodzie rozkoszy ziemskich", gdzie wszyscy się do wszystkich przytulają, Ropucha nie chce się do nikogo przytulić i pewnie ma rację, bo Ropuch się nie lubi, chyba że są zaklętymi księżniczkami (ale sprawdzenie tego wymaga odwagi i wyobraźni, i nie zawsze przynosi dobre rezultaty). W Średniowieczu zresztą powszechniej niż w księżniczki wierzono w upadłe anioły, a podobno to one wcielały się właśnie w Ropuchy. Upadły anioł jest gorszy niż spadająca gwiazda, bo gwiazdy są moralnie obojętne, a anioły upadłe nie. Więc do Ropuch też przytulać się nie należy, bo nie wiadomo, co się w Ich wnętrzu kryje. I do tego Ropuchy nie są (co piszę ze współczuciem dla Nich) piękne, a ja jestem estetą i uważam, że to, co dobre, jest piękne, a to, co piękne, dobre.

"Ja, budowniczy nadwiezdnych miast, szydzę z rozpaczy ginących gwiazd". Pisał Miciński, co trochę przeczy temu, że gwiazdy są obojętne. Bo jeśli odczuwają rozpacz? Hm, muszę to przemyśleć, jak w rozgwieżdżoną letnią noc poprzytulamy się z Myszunią (lub Łaziczkiem) na oknie.

Rekapitulując, do Kobr i Ropuch przytulać się nie wolno, bo dialog z Nimi nie przyniesie uczciwemu Kotu nic dobrego. Przytulać się należy bezpiecznie, a więc przede wszystkim do istot wyznających te same wartości, reprezentujących tę samą kulturę i z tej samej pochodzących cywilizacji.

Piszę to na marginesie pierwszej większej pracy Feliksa Konecznego (opublikowanej w 1921 roku, a więc zaraz po wojnie polsko-bolszewickiej) "Polskie Logos a Ethos. Roztrząsanie o znaczeniu i celu Polski" - od czasu do czasu staram się do Konecznego zaglądać, wielkim Jego propagatorem był Wuj Wujka Andrzeja, Władysław, który w latach siedemdziesiątych wydawał "podziemnie" książki Konecznego własnym sumptem. Koneczny pisze tam o nadrzędnym celu, wokół jakiego powinny skupiać się cele Polski rozumianej jako państwo, i cele Polaków, czyli cele narodu. Nie są one dane z góry, nie pojawiają się deus ex machina, to raczej nadrzędna idea przewodnia, w niej i wokół niej powinien koncentrować się naród, zgodnie ze swoimi naturalnymi cywilizacyjnymi potrzebami i z poszanowaniem potrzeb całej ludzkości. Koneczny uważał, że na miano narodu zasługują wyłącznie zbiorowości, które uskrzydla i jednoczy nadrzędny cel, a celem tym nie jest tylko trwanie redukowane do samego trwania. "Celem Polski, zdaniem Konecznego, było (czy też powinno być) głoszenie i dowodzenie nadrzędności prawa moralnego nad dążeniem za wszelką cenę do skuteczności w polityce, a także rozpowszechnianie idei dobrowolnej unii między narodami, której najdoskonalszy przykład widział w uniach między Polską a Litwą", jak przeczytałem we wstępie do jednej z Jego prac.

No i tu znowu zagadka! Jeśli tak doskonałym przykładem nadrzędności idei nad trwaniem były unie polsko-litewskie, to dlaczego tak teraz jest między nami wrogo, że nawet nikt się do nikogo przytulać nie odważy?!

Piszę to z pozycji Kota, który mieszka może ze dwa kilometry na południe od Placu Unii Lubelskiej, a niewiele ponad 170 kilometrów od Lublina, a więc zupełnie niedaleko! Do Wilna, Horodła, Krakowa i Mielnika nad Bugiem (w 1241 roku był tam Batu-chan, co dla Mamy interesującej się Środkową Azją jest nie bez znaczenia, a jeszcze bardziej nie bez znaczenia było dla miejscowej ludności. Batu-chan stamtąd udał się na Węgry, a Jego Brat, Ordu, pod Legnicę, nic też dziwnego, że Legnicę nazwano potem – kto wie, może właśnie z tego powodu - Małą Moskwą, bo właściwą Moskwę nad rzeką Moskwa wojska Batu-chana zdobyły cztery lata wcześniej. Mama zaraz mi powie, że nigdy nie będę dobrym pisarzem, bo wciąż wikłam się w dygresje, może to prawda, miau), a więc do Wilna, Krakowa, Horodła i Mielnika też nie jest jakoś dramatycznie daleko, a do Radomia – plus minus 100 kilometrów, toż to zaledwie parę susów kocich.

Unii Lubelskiej, a piszę to w przeddzień rocznicy jej podpisania, 1 lipca, zamieniającej unię personalną w realną (z zachowaniem odrębności języków, odrębnym wojskiem, ale wspólną polityką obronną i zagraniczną, i oczywiście wspólnym władcą) też wcale by nie zawarto, gdyby nie trwająca od 1558 roku wojna litewsko-rosyjska, w której litewskie pospolite ruszenie nie dawało sobie rady z wojskami Iwana Groźnego.

A więc z jednej strony mamy nadrzędną ideę unii państw wyznających te same wartości cywilizacji i kultury, z drugiej strony trwającą i utrzymującą się nieufność, wrogość i wzajemne pretensje, zwłaszcza ze strony litewskiej.

Przecież z Litwinami łączy nas ta sama cywilizacja łacińska, ten sam stosunek do pięciomianu bytu czyli rozumienia takich pojęć, jak dobro, prawda, piękno, zdrowie i bogactwo, ten sam stosunek do imponderabiliów w sferze etyki, a więc generaliów takich, jak sumienie, obowiązek, bezinteresowność, odpowiedzialność, podejście do pracy czy pojmowanie czasu.

Co prawda Litwini nas, Sarmatów, uważają za gorszych od siebie przybyszów z azjatyckich stepów, siebie samych – co pisał i Kadłubek, i Długosz – zaś uznając za bezpośrednich spadkobierców Greków i Rzymian. Wskazywać na to miały podobieństwa językowe, na których pozorność zwracał jednak już w 1904 roku AleksanderBrückner w swojej książce o Litwie Starożytnej:

"Wiadomości o pogańskiej Litwie zamąciła wcześnie hipoteza, sprowadzająca jej dzieje i podania na fatalne manowce. Już w XV wieku uderzały pozorne łacińskie wyrazy i brzmienia w mowie litewskiej; takiedeusidiewos(bóg),pekus(bydlę),ignis  iugnis(ogień),dentesiduntis(zęby),noctesinaktis(noce);lucusiłaukas(pole) itp. wydawały się łacińskimi, włoskimi, zgrubiałymi na obcej ziemi, w słowiańskim otoczeniu (jakby np. rumuńskie), samą nazwę Litua, Lituani, tłumaczono dlatego przez l'Italia, l'Italiani. I urosła bajka, że Litwini, to Włosi-Rzymianie, uchodzący przed Cezarem (z Pompejuszem czy za Nerona) na morze, zagnani nad Niemen i Dźwinę; obok słów rzymskich odkryto i wierzenia rzymskie: kult węży to kult Eskulapa itp. Tak poczęła się konstrukcja pierwotnej historii i mitologii litewskiej, jaką przejął już Długosz do swychDziejów, lecz nie on ją wymyślił, gdyż nie umiał po litewsku; posądziłbym raczej rodowitego Litwina, znającego łacinę, a zamierzającego marny dotąd naród swój podnieść w oczach Europy rozmiłowanej w starożytności, np. owego niechętnego Polakom Jerzego Butryma, „który w państwach katolickich długie lata straciwszy, w dowcip i rozum obfitował” i na Litwie rolę odgrywał (Długosz pod r. 1431, tom XIII, s. 482)".

Niezależnie od tego, czy Brückner miał rację, czy jej nie miał, to, że dziedzictwo polsko-litewskich unii gdzieś się w powietrzu rozpłynęło, zawirowało, "oziemię się hukło, rozsypało się po kątach, strasznie się potłukło" – to mnie, Kotu również o litwskich parantelach z powiatu telszewskiego rodem, naszej przyjaźni i bliskości naprawdę żal.

O samych uniach, od zawartej 14 sierpnia w 1385 w Krewie począwszy, wiemy zresztą niewiele, pamiętając głównie o związku personalnym obu państw. A unia była nie tylko przecież personalna, od Unii Lubelskiej w roku 1569 immanentną jej cechą był również stały sojusz i dwie konwencje, wojskowa i monetarna. Związku obu państw nie można nawet nazwać federacją, bo federacja zakłada wspólnotę wojska i skarbca. Właściwie do 1791 roku Litwa stanowiła odrębny organizm państwowy, a jedynymi ograniczeniami jej suwerenności było to, że nie mogła na własną rękę prowadzić wojen, razem z Polską wybierała wielkiego księcia i wspólną z Polską miała monetę.

Feliks Koneczny, pisząc o faktycznej autonomii Litwy, zwracał uwagę, że autonomia korzyści przynosi wszystkim stronom, mimo pewnej utraty odrębności na rzecz dobra wspólnego, przywołując tu jako przykład działania Agenora Gołuchowskiego, które, korzystne dla Polaków, korzystne były też dla Austrii. Tylko kto teraz o tych korzyściach chce pamiętać!

Ha, jeśli tak trudno porozumieć się w obrębie jednej cywilizacji i jednej kultury, to poza tą samą cywilizacją i kulturą na pewno nie można. Tłumaczę to sobie na przykładzie cywilizacji zbudowanej przez Koty w opozycji do barbarzyńskiej cywilizacji Myszy.

Czy wobec obu tych cywilizacji można w ogóle dopuścić myśl o jakimś dialogu? O dialogu kultur?! Phi, przecież oczywistą oczywistością jest niedorzeczność takiego konceptu.

Mam tu na myśli niemożność porozumienia się łacińskiej cywilizacji Kotów, opartej na attyckim rozumieniu piękna i dobra i rzymskim prawie, a turańskiej cywilizacji Myszy, przybyłych do nas z Wielkiego Stepu, nie ceniących własności prywatnej, ani ruchomej, ani tej co najcenniejsza, czyli ziemskiej.

Myszy, fuj, które w celach wojennych łączą się jak starożytni i średniowieczni Hunowie lub Mongołowie Dżyngis-chana w ordy, nietrwałe, bo rozpadające się w momencie śmierci lub porażki wodza, ale groźne, zalewające i niszczące wszystko. Ordy nie kierujące się – w przeciwieństwie do Kotów – moralnością, nie rozwijające żadnej z nauk poza wynalazkami ze sfery wojskowości, zjadające zapasy, niszczące zbiory, podcinające gałąź, na której siedzą (tu może mnie poniosła fantazja, ale to ładnie brzmi).

Nie lubię Myszy!

Czy Mysz może wyciągnąć się rozkosznie na poduszce i myśleć o beziteresownym pięknie Róży? Czy Mysz w ogóle widzi piękno? Mysz Różę by najwyżej zjadła, nawet nie delektując się jej urokiem i nie czując smaku, zjadła, pogryzła, zniszczyła Różę, wcześniej małymi ząbkami Rekina, z takim samym nastawieniem i radością, pochłonąwszy żarłocznie mydło do prania Jeleń i kostkę do toalet Super-Błysk.

Aż myśleć o podobnym barbarzyństwie nie mogę, jestem na to, jak każdy Kot, za delikatny.

Dialog kultur z Myszami? O nie, nie, nigdy. I choć intelektualnie mogę być zwolennikiem Mysikiszek i Psichkiszek, bo obie wersje, i Pana Podbipięty, i Pana Zagłoby, są dla uczciwych Kotów pociągające (to znaczy pociągające w warstwie słownej, leksykalnej, i naturalnie w warstwie wyobraźni, bo w sferze kulinarnej, ani tym bardziej medycznej, zawartość psich czy mysich żołądków wcale mnie nie interesuje), niezmiernie się cieszę, że choć w naszej Rodzinie jeden eksperyment kulturowy się zdarzył i powiódł (hm, Pies), to o Myszy jakoś nasza Mama nie zdecydowała się Rodziny wzbogacić.

Cieszę się, że w mojej Rodzinie nie ma Myszy, bo – wiem to i czuję – z Myszami mamy inne doświadczenia gatunkowe, cywilizacyjne, historyczne, jednym słowem, my, Koty, byśmy Popiela nie zjadły. Jeśli był złym władcą, wytoczylibyśmy Mu uczciwy proces.

Do podobnych wniosków dochodzą obecnie rządy Niemiec i Francji, ogłoszono tam nawet, że tak postulowana polityka wobec cudzoziemców, nazywana dialogiem kultur, poniosła fiasko. Fiasko, piszę świadomie, bo fiasco to pusta butelka, a w tym wypadku nawet butelka, z której wyleciał zły dżin.

Ipsissima verba dodam po polsku: miau.

 

 


 

 


 

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (34)

Inne tematy w dziale Rozmaitości