Rozdział XXI
Mokotowski spleen
czyli w czasie deszczu Koty się nudzą
(ja – nie).
Nie nudzę się, ale jest mi smutno
Większość książek z młodości moich Rodziców, a także mojego najstarzego Brata, Rodzice porozdawali, co jest może słuszne, bo byśmy się w Domu nie pomieścili, ale też dla nas, Kotów, krzywdzące, bo nie możemy ich przeczytać. Przez ostatnie dni, jak obserwowałem ze smutkiem to, co działo się za oknem, miałem ochotę przeczytać na przykład "Długi deszczowy tydzień" Jerzego Broszkiewicza; słyszałem o tej powieści, bo Mama opowiedziała mi ją kiedyś (bardzo pobieżnie), kiedy Jej się wymknęło zdanie, że jestem podobny do niejakiego Pacułki. Z tego, co zrozumiałem, Pacułka nie był Kotem, ale był tak jak ja bardzo inteligentny, mało mówił (czy miauczał i skrzeczał, bo ja podobno czasami skrzeczę, nie wiem) i dużo jadł. Mam nadzieję, że to porównanie nie uwłacza mojej godności, bo inaczej miałbym do Mamy żal. Tym bardziej, że – ponieważ książka nie trafiła w moje łapki, tylko w nieznane mi dobre ręce – Mama nie dała mi możliwości znalezienia właściwej riposty na te Jej słowa.
Czytam Pascala i Platona, ale Klub Siedmiu Przygód też brzmi ponętnie, a książki z tego klubu na pewno poszerzyłyby moją wiedzę o życiu, a o PRL-u, w którym Mama spędziła swoje najlepsze lata, poszerzyłyby na pewno. Tak myślę, choć Mama tak expressis verbis nie mówi. Za to jak ogląda telewizję lub czyta gazety, mówi "gorze nam się stało" (tak po ucieczce z pola walki z legnickiego pola księcia opolsko-raciborskiego Mieszka II Otyłego powiedział, według Długosza, Henryk II Pobożny, i niedługo potem zginął. Mam nadzieję, że Mama nie zginie od tych gazet i telewizji, stukam łapką w niemalowane drewno, choć nie jestem przesądny, ale w sprawach fundamentalnych zawsze trzeba się zabezpieczyć wszelkimi dostępnymi środkami).
Otyły, hm, co się jadło w trzynastym wieku? Boję się, że jedzenia nie pakowano w wygodne saszetki z napisem "Frykas z Indyka z warzywami i pod beszamelem", ale, kto wie, może w innych opakowaniach Indyki były już wtedy dostępne. Miau... No i Koty musiały pić piwo i miody pitne, bo mleczka Whiskas jeszcze nie wynaleziono. Całe szczęście, że Myszy, co historia Popiela potwierdza, była obfitość, i to nawet dorodnych.
"Co za głupstwa opowiadasz, Myszulku", Mama zajrzała mi przez ramię. "Moje najlepsze lata są z Wami, a PRL to kraina grozy i absurdów, Nie mógłbyś nawet pisnąć w swoim pamiętniku, bo wszelkie przejawy wolności niszczyła w zarodku cenzura z Mysiej".
No właśnie, Mysia. Pisałem już, że Myszy należą, w przeciwieństwie do nas Kotów, do cywilizacji turańskiej. Po raz kolejny się to potwiedza. Gdyby Główny Urząd Kontroli Myśli, Prasy, Publikacji i Wydawnictw (bo jakoś tak się to straszydło nazywało, trzeba przyznać: z maczugą, ale bez maski), mieścił się na Kociej, to od razu zmieniłby nazwę na Główny Urząd Chodzenia Własnymi Drogami "Tędy i Owędy", a potem, jako że wszyscy urzędnicy by się od razu rozpierzchli do swoich zajęć, uległby naturalnej samolikwidacji.
"Aaa, kotki dwa, szare, bure, obydwa", śpiewała Mama Mopci, jak Mopięta były malutkie i nie chciały zasnąć. "A i be, Myszy dwie, białe, szare, Kot niech zje", będę śpiewał swoim Dzieciom.
Właśnie: piosenki, myślałem, że to jest antidotum na taką paskudną deszczową pogodę, która się u nas zalęgła, odkąd Polska przejęła prezydencję w Radzie Unii Europejskiej (nie łaczę tych faktów, ale kto wie, czy jak takie deszcze i burze będą trwać dłużej, historia ich nie połączy). Nam, w zacisznym Domu taka aura (lubię to słowo, bo kojarzy mi się z Carlosem Fuentesem, a odkąd się dowiedziałem od Józefa K, że wszyscy w Meksyku dają Kotom ryby, co zaświadcza meksykańska ceramika, bardzo polubiłem Meksyk, który dotąd kojarzył mi się raczej z czaszkami sprzedawanymi "pod wulkanem", fuj. Nie muszę mówić, że lubię Koty, a nie lubię żadnych okropieństw, w tym czaszek, chyba że są to чашки, на которых написали кошки, czyli filiżanki, "farfurowe" najlepiej, z namalowanymi na nich Kotami. Ojej, znowu dygresja, czyli to, co Mama tak krytykuje), a więc nam taka deszczowa aura wcale nie przeszkadza, zawsze można wejść do Mamy pod kocyk lub do którejś z szaf, ale naszym zewnętrznym Kotom bardzo dokucza. Widziałem przez szybę, jak wyglądają, wcale nie jak Koty, ale jak krewni Szczura Wodnego, z tą różnicą, że Szczur był wodny z powołania, a nasze ogródkowe Koty z przymusu.
Boję się, że te małe Kocięta, Dzieci Złośnicy Puchatek i Piracik, wzdychają teraz tak jak Szakal w "Drugiej Księdze Dżungli", no prawie tak jak Szakal: "W maju urodziły się Kocięta, w lipcu spadły deszcze. - Takiej powodzi jak wczoraj - rzekły Kocięta - nie pamiętamy jeszcze".
Ale ja jestem urodzonym optymistą i wierzę, że nigdy nie należy się poddawać. I od razu wpadłem na dobry pomysł: wiązanka słowno-muzyczna unplugged. Przecież "Piosenka to klinek na spleenek, na niecny deszczu uczynek", śpiewali Starsi Panowie, tak, albo podobnie. Nie wiedziałem, jak mógłbym pomóc Kotom zewnętrznym bez zapraszania Ich do naszego Domu (nie mam złudzeń, od razu byśmy się pogryźli na za małej dla wszystkich przestrrzeni), chciałem jednak wspomóc je choćby duchowo. Wymyśliłem więc, jak można by trochę zewnętrzne Koty rozweselić: jak nie ma bezpiecznego dachu nad głową, dobre są przecież igrzyska, to stara zasada z naszej kociej cywilizacji łacińskiej, która nigdy się nie zdezaktualizowała (przykłady widzę co dzień w telewizji). Skrzyknąłem Rodzeństwo, uchyliłem okno i zaśpiewałem więc na cały głos "Singin` in the rain, just singin` in the rain...". Ja śpiewałem, Mopik stepował na parapecie jak Fred Astaire, Mopcia podskakiwała (Ona jest nawet trochę podobna do Debbie Reynolds z tym wdziękiem w spojrzeniu), a reszta mruczała (Myszunia jest tu mistrzynią, Mama kiedyś myślała, że to Tata chrapie, a to mruczała Myszunia), tupała (głównie Łaziczek) i wyła, ale do taktu (Maksio wył najgłośniej). Bardzo to było zgrabne, a przede wszystkim spontaniczne i pomyślane tak, by widzowie mogli na naszym spektaklu przeżywać katharsis. Radosna, prawdziwa kocia muzyka!
Niestety publiczność nie doceniła naszego wysiłku: Koty zewnętrzne popatrzyły na nas z przerażeniem w pyszczkach i uciekły. Czyżbyśmy nieme mieli harfy i słuchaczy głuchych? Co za porażka!
Dawno nie śpiewaliśmy razem. Może powinniśmy poćwiczyć przed występem? Krzyknąłem jeszcze do Rudzika, który przychodzi do nas z Puławskiej (Rudzik przypomina biało-złotego Kota z obrazu El Greca przedstawiającego Jego, czyli Elgreczą, Rodzinę), "Mon semblable, mon frère", ale pomykał żwawo w kierunku swojego Domu i ani mu w łepku nie powstała myśl, by się na słowa Baudelaire`a zatrzymać.
A może "Kwiatów zła" nie lubi? Zwierzyłem się z moich rozterek Myszuni, żałując, że nie zawołałem Rudzika jakoś inaczej, może mniej patetycznie, ale Ona nie zgodziła się ze mną, winny jest nie Baudelaire, tylko francuski, trzeba było Baudelaire`a przetłumaczyć. No tak, ale ja zgubiłem polskie wydanie, a tłumaczenia trwają teraz tygodniami, taka moda, nie można przetłumaczyć szybko, by w przekładzie nie zgubić ducha i litery, a tym bardziej szczegółów technicznych. Widać to doskonale w tłumaczeniu, jakiego, dość dowolnie, dokonał Antoni Lange, który przetłumaczył ostatnie wersy "Do czytelnika" tak:
"Ty znasz tego potwora, co jak sen kołysze,
Hipokryto, słuchaczu, mój bliźni, mój bracie".
Musiało być "kołysze", bo wcześniej były "haszysze", ale w oryginale jest inaczej: potwór jest stabilny, nie kołysze się, za to jest delikatny - "monstre délicat" - a w délicat więcej jest powściągliwego angielskiego Kota (Koty Baudelaire lubił) w charakterze corpus delicti niż jakiegoś kołysania. I dlaczego czytelnik zmienił się w słuchacza! Od razu widać, jak szczegóły techniczne są ważne, czas do namysłu i w ogóle przezorność posunięta do najwyższych granic przebiegłości i uwagi.
Wracam do Kotów zewnętrznych i Ich tajemniczego zachowania w trakcie naszego na Ich cześć benefisu. Otóż Myszunia uważa, że Koty zewnętrzne, którym los poskąpił własnego Domu, a w tym Domu biblioteki, po prostu nie znają obcych języków, a zapewne mają też pewne braki w edukacji w ogóle, bo prawdopodobnie nie chodziły nigdy do żadnej szkoły. Może tak być, pomyślałem i wyobraziłem sobie "Ich uniwersytety", bardziej gorzkie niż te Gorkiego.
Montuś, który studiuje historię PRL-u, mruknął jeszcze (za Gomułką, za Gierkiem, nie pamiętam): "uczyły się od Ludzi"!
Hm, ale jakich?! Ludzie są różni, nie wszyscy mają talent pedagogiczny i odpowiedni charakter.
Widzę, że jest to zadanie dla Mamy – powinna znieść do piwnicy trochę książek, na początek tych nie najtrudniejszych, kupić dobre samouczki do nauki języków (ten stary podręcznik angielskiego ze słowami "Czy idziesz dziś do groserni, brakuje nam chleba", proponuję zostawić u nas, teraz nikt tak nie mówi), może jakieś gazety, no i koniecznie encyklopedie. Edukacja jest bardzo ważna, wiem to nie od dziś. I czytać trzeba parę godzin dziennie, codziennie.
W ten sposób można byłoby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zapewnić Kotom zewnętrznym lepszą przyszłość i możliwość wyboru swojego miejsca na ziemi, a, bardziej doraźnie, uchronić Je przed nudą, gdy pada deszcz i trzeba przed jego mokrym wezwaniem gdzieś w suchej przystani ukryć bezpiecznie i łapki, i łepki, i brzuszek.
Miaou, miaou, tak miło dla uszek miauczą francuskie Koty. Uczę się sam, żeby w razie czego dać zewnętrznym Kotom przykład. Nie jest to takie trudne, przecież wszyscy miauczymy po indoeuropejsku.
Byłem smutny, ale nabieram humoru. Mamy zadanie do wykonania: Kotom z ogródka stworzyć odpowiednie, godne możliwości edukacyjne. Żyjemy w społeczeństwie demokratycznym, z dobrą wolą i wzajemną życzliwości pokonamy przeszkody. "Ja i Wy jesteśmy przecież jednej krwi", jak mówił Mowgli.
Popatrzyłem na krzak róży w ogródku i wyszeptałem cichutko: "Ma semblable, ma fleur". Świeci słońce, więc pąki róż otworzyły się radośnie, stulone wcześniej w strugach deszczu płatki rozchyliły się...
Mes sœurs...
Róże patrzą na mnie, uśmiechają się! Jestem przecież Bratem róż...
Inne tematy w dziale Rozmaitości