Rozdział XXII
Liście jak brukselska koronka.
Magia i blask jedwabiu.
Co piękniejsze: tapiserie flamandzkie czy lyońskie dziedzictwo Pięknej Powroźniczki
14 lipca, smutna rocznica
Bardzo często, jak siedzę na oknie lub słodko przeciągam się w słońcu na balkonie, myślę sobie, jaki piękny jest świat. Nie mam na myśli świata w ogóle, bo on jest dla Kota za duży, ale mikrokosmos wokół mnie. Rozumiany dosłownie i metaforycznie, bo jeśli Mrówka przebiegająca po balkonie albo Ślimak w doniczce są cząstkami mikrokosmosu zupełnie oczywistymi w swej znikomej posturze, to gwiazdy i obłoki może mniej. Wiadomo, to są obiekty duże i należące właściwie do wszystkich, na nocnym niebie taką Wenus w opalizującej bieli, a więc Jutrzenkę czyli Gwiazdę Poranną, widzę przecież trzy godziny przed wschodem słońca nie tylko ja (widzi ją także Mama, jak trochę pozrzucam książek nad ranem i Mama wstaje, otwiera okno i mówi: "Myszulku, litości" - to znaczy, myślę, że ją widzi, bo Mama nie jest o tej porze szczególnie rozmowna), podobnie jak każde Stworzonko, jeśli spojrzy w górę, a nieboskłon będzie akurat bezchmurny (albo mało chmurny) ujrzy Wenus jako Gwiazdę Wieczorną w całej migotliwej krasie trzy godziny po zachodzie słońca. Podobnie "obłoków wiedzę tajemną, obłoków fantasmagorię", jak śpiewał Marek Grechuta, obłoki widzieć może każdy.
Pod warunkiem, że nie ma tępych oczu. Bo tak pisał Mickiewicz, dokładnie o tym samym (a ja się z nim zgadzam) czyli o indywidualnym postrzeganiu: "takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy" (w "Odzie do młodości").
No więc gwiazdy, chmury, niebo, choć należące do kosmosu, którego Planeta Wenus jest prawdziwą Miss Universum, dla mnie stanowią osobisty mikrokosmos, każdy je ma na własność, każdy je posiada, nie tak oczywiście jak Soames Forsyte chciał posiadać Irenę Heron i Dom zaprojektowany przez Filipa Bosinneya, ale właśnie w sensie metaforycznym. Metaforycznym i metafizycznym, bo je widzi, może je podziwiać, może ogarniać je wyobraźnią, może być szczęśliwy, widząc ich piękno. Każdy ma swoje gwiazdy, chmury i niebo, a więc mam je i ja, Myszulek Kot.
Kocham gwiazdy i obłoki na niebie, ale jeszcze bardziej kocham drzewa i liście.
Moje arboretum nie jest tak wyszukane, wysmakowane i zaplanowane jak kórnickie Tytusa Działyńskiego, uderzające pięknem trochę tylko okiełznanej natury żbikowskie ogrody Braci Hoserów, czy cuda barw, zapachów i kształtów z bajkowych filmów Monty`ego Dona. Z moich okien widzę dzikie wino, akacje sadzone wzdłuż ulicy (dla dendrologa robinie akacjowe, właściwie robinie grochodrzew, sprowadzone przez francuskiego ogrodnika Jeana Robin z Ameryki Północnej w 1601 roku na dwór Henryka IV de Bourbon; dla Mamy, nazywanej kiedyś w Domu mimozą, najbliższe, bo mimozowate), rozłożysty klon, jesienią ubrany w ciepłe brązy, wszędobylskie jesiony, pamiątka po spróchniałym i dawno opłakanym jesionowym Matuzalemie. Są stateczne, hojne orzechy, niezwykły platan o korze jak skóra Okapi, wreszcie liczne różnokolorowe pnącza towarzyszące - jak orszak Arlekinów, wiernie acz nie natrętnie - moim ukochanym krzakom polnych róż (kiedyś to były bladoróżowe szlachetne Ofelie, ale pod wpływem lat spędzonych w PRL-u zdziczały i przybrały wdzięczne kostiumiki swoich polnych siostrzyc, niepoddających się przeciwnościom losu wesołych różanych Kolombin). W słońcu i w deszczu błyszczą wesoło jasne blaszki listków magnolii, drżą na wietrze wyniosłe tuje oplecione winem, cieszą oczy wiecznie zielone iglaste krzewy, płożace się tarasowo w niepojętym bogactwie odcieni zieleni jasnej, ciemnej, szmaragdowej i niemal turkusowej, niepokoją wijące się wężowe bluszcze, żalą powabne powojniki, nad którymi opiekuńczy, lecz zawsze cienisty parasol rozpostarł czarny bez.
Liście i listki! Smukłe i okrągłe, wydłużone i maleńkie, drżace jak naszyjnik z pereł na łabędziej akacjowej szyi i majestatyczne w swym pięciopalczastym kontredansie, wachlarzowe, trójkątne, spiralne, stulone jak głownie szabli, sterczące jak ostrza szpad na dumnych gałązkach, listki jak szmaragdy, jak topazy, jak diamenty, gdy kropla deszczu przycupnie na nich na moment. Rozedrgane, śpiewające, liście, które szumią, cieszą się, śmieją i płaczą. Ich rysunek na niebie, w słońcu, w delikatnej poświacie latarni, drżenie i fale jak błyski na wodzie, gdy w ich gęstwinę wedrze się i zakłóci ich tajemne tonie beztroska sroka, poważna kawka, ćwierkająca kompania wesołych wróbli. Listkowy czar, liściasty śpiew...
Bo liście śpiewają. Liście jak brukselskie koronki, utkane z zieleni, z wdzięku, z ruchu i bezruchu, ze słońca, księżyca i mgły. Roztańczone, rozkołysane baletnice strojne w zielone tiule, błyszczącą organzę, połyskliwą satynę, i ich wdzięczne pozy: piruet, attitude, pointe czy - najważniejsze – pas-de-chat!
Liście... Rozmarzyłem się, jak tylko Kot-Poeta potrafi. Kot, Brat róży, miau...
Rozmarzyłem się na dywanie, w kwietne esy-floresy naturalnie, i zajrzałem do mojego ulubionego albumu "Przepych i blask jedwabnictwa lyońskiego". To katalog wystawy w warszawskim Muzeum Narodowym z 2004 roku, nie byłem na niej, bo byłem wtedy za mały, ale Rodzice byli.
Jak każdy Kot jestem estetą i zwolennikiem tkanin miękkich i pięknych. To, że muszą być one miękkie, na ogół nikogo nie dziwi (choć takiemu Lwu z Nemei mogłoby być wszysto jedno, czy leżał na miękkim tapczanie, czy nie, bo miał skórę twardą jak skała), to, że powinny też być piękne, nie dla wszystkich już jest aksjomatem.Piękno nie jest na przykład łatwe do uchwycenia (a może nie jest nawet potrzebne) tym, co żyją w zgubnym pośpiechu, Dzik erymantejski czy Łania kerynejska biegały tak szybko, że nie miałyby czasu zobaczyć rysunku i wzoru najpiękniejszego choćby posłanka. No, ale to było w czasach Herkulesa, czyli dawno, kiedy Grecja jeszcze nie wiedziała, że będzie należeć do PIIGS-ów, a Kotów w jej mitologii w ogóle nie było, co starożytnej Grecji poczytuję za słabość i błąd.
Teraz zaś śpieszą się nie tylko Dziki i Łanie, i dlatego wiele Stworzeń poczucia piękna w sobie nie wykształciło. Ale nie ja, miau.
Lubię leżeć na tkaninach pięknych, bo one otwierają pole nieposkromionej fantazji. Jak Raoul Dufy mogę znaleźć się w dżungli (tylko po co tam taka nadreprezentacja Słoni?), mogę zanurzać łapki w genueńskie i florenckie łąki słodkich aksamitów, wdychać zapach fiołków i rezedy na obiciach foteli z angielskich wiktoriańskich manufaktur, zrywać czereśnie na flamandzkich pluszach, bawić się z lyońskim Lwem w koronie z jedwabiu (takim Lwem w herbie Lyonu i coroną muralis otaczającą dumne L w liściastej kompozycji mogłaby zachwycić się również La Belle Cordonnière, choć tę akurat tkaninę, którą mam na myśli, wykonano na Wystawę Światową w Paryżu w 1900 roku, a piękna córka powroźnika, wyrabiającego chwosty i chwościki do draperii i zasłon, pludrów i opończy, Louise Labé, z męża zacna Louise Perrin, od ponad 330 lat już nie żyła), podziwiać urodę Pawi i Bażantów z broszowanych lampasów tkanych dla króla Stanisława Leszczyńskiego, uciekać od postępnych liliowych łubinów i jasnozielonego bielunia dziędzierzawy.
Ach te desenie, te przędze z szenili i onduli, bogactwo wzorzystych brokateli, taftów, adamaszków!
Taką Europę lubię. Europę stworzoną dla wyobraźni, hołdującą pięknu, radosnej wygodzie, spokojnemu fantazjowaniu. Szkoda czasu i atłasu, powiedzą niektórzy. O nie!
Może nie jestem szczególnie pracowity (i szczególnie zapracowany, "Mógłbyś, Myszulku, zbierać z podłogi te książki, które zrzuczasz z półek", mówi mi często Mama, ale sprzątanie to nie jest właściwe dla kreatywnego Kota emploi), ale czasami jednostki pracowite wyrządzają bliźnim daleko więcej szkody niż pożytku. Taki na przykład Robespierre był bardzo pracowity, i co z tego wynikło? Albo Danton, autor słów "Dość długo żyliśmy, aby teraz odejść w sen wśród sławy".
Wśród sławy!
Obaj byli pracowici, i co przyniosła ludziom Ich pracowitość? Wolność, równość, braterstwo?! Tak, ale dla wybranych! Tak sobie o tym myślę po telefonie Wujka Andrzeja, zadzwonił wczoraj i spytał: "Wiesz, Myszulku, jaki dzień dziś mamy? Dzień gilotyny"!
Camille Desmoulins pisał w "Starym Kordelierze": "Dlaczegóż się bać gilotyny? Przecież to tylko uderzenie szablą?" Nie chcę się nawet zastanawiać, czy tak myślał do końca.
Co to za wolność, jeśli zabiera się Ludziom życie, Ojcom Dzieci, Dzieciom Matki, Meżom Żony, Żonom Mężów? Co to za równość, jeśli szewc udręcza i zamęcza osierocone królewskie Dziecko? Co to za braterstwo, jeśli spływa krwią pół Francji i poddana ludobójczemu okrucieństwu cała Wandea?
Myślę o Rewolucji Francuskiej, tak do dziś we Francji czczonej, rewolucji, która przyniosła podwaliny pod naszą nowoczesną Europę. Ale któż tę rewolucję wszczął, kto za nią odpowiada? Niestety, inżynierowie społeczni, inaczej i najczęściej: zwykli okrutnicy.
W "Podróży do Rosji w roku 1839" taki passus poświęcił Robespierre`owi Astolphe de Custine, któremu lata terroru zabrały Ojca i Dziadka: "Twierdzono, że Robespierre nie był z natury okrutnikiem: jakież to ma znaczenie? Robespierre to zawiść, która stała się wszechpotężna. Owa zawiść podsycana zasłużonymi upokorzeniami, które ten człowiek cierpiał w dawnej społeczności, sprawiła, że powziął myśl o zemście tak straszliwej, iż nawet jego nikczemność i okrucieństwo nie tłumaczą sposobu, w jaki zdołał ją urzeczywistnić. Francja pozwoliła, aby Robespierre poddał naród działaniom matematycznym, zastosował algebrę do namiętności politycznych, pisał krwią i rachował głowami. Dziś, sluchając ludzi o wybitnych umysłach, którzy usiłują usprawiedliwić takiego człowieka, czyni się chyba jeszcze coś gorszego. Robespierre nie kradł... No cóż, tygrys nie zawsze zabija, aby się pożywić" (t. I, s.68n).
Kocham Europę arrasów, gobelinów, draperii i tapiserii, magię i przepych bajecznych tkanin, Europę wierzącą w dobro i piękno, Europę intelektu i odwagi, tradycji i marzeń, ale nie totalitaryzmu, przemocy i hipokryzji. Nie Europę Robespierre`a...
Muszę popatrzeć w moje liściaste akacjowe gęstwiny, by trochę ochłonąć. Historia Europy i jej współczesne implikacje to nie jest temat dla delikatnych Stworzeń! Miau!
Inne tematy w dziale Rozmaitości