Rozdział XXIII
Nasze urodziny, refleksje osobiste.
Jestem Tygrysem, ale i Lwem. Myszunia też.
Marzenia są drogie
(więc diamenty powinny być wielkie jak góra).
"Wolność to najjaśniejsza z gwiazd"
Nie mogę jeszcze przyjść do siebie po naszych urodzinach...
W czwartek 28 lipca skończyliśmy z Myszunią osiem lat, co wydaje mi się zdarzeniem pięknym i godnym. Myszunia, która w każdym wąsiku jest damą, życzyła mi, bym został zaliczony w poczet mędrców jako mędrzec ósmy (po Talesie z Miletu, Solonie, Biasie z Prieny, Pittakosie, Kleobulosie, Periandrze i Chilonie z Lacedemonu), na co skromnie odparłem, że moje zasługi są jeszcze zbyt małe i na razie się w takim gronie nie widzę. Ale w przyszłości, kto wie. Ja z kolei życzyłem Myszuni, by stała się ósmą poetką Plejady, a do tego zawsze była tak piękna jak Prezydentowa de Tourvel.
Rodzice i Rodzeństwo też nam składali stosowne życzenia, a Łaziczek nawet oddał nam (mi) swoje jedzonko, co zresztą w pewnym sensie na Nim wymusiłem, pacnąwszy Go łapką, bo Mama pozwala Mu pałaszować zdecydowanie za dużo!
Nasze urodziny, które obchodziliśmy wspólnie z imieninami Mamy (przesunęła swoje dla nas), zaczęły się od pewnego incydentu, który (niepotrzebnie!) sprowokował Tata. Dostaliśmy od Taty piękny bukiet - to znaczy oficjalnie Mama dostała, bo Tata nie miał tylu wolnych rąk, żeby kupować odrębny bukiet Mamie (ale Mama fioletowej eustomy nigdy nie zjada, prawdę powiedziawszy żadnej eustomy, i wiedzieliśmy od razu, że ten bukiet jest Jej do niczego niepotrzebny, a więc jest cały dla nas) - i oczywiście chcieliśmy od razu go zjeść. I tu napotkaliśmy na niezrozumiały opór, bo Tata uważał, że kwiaty są na deser, bronił bukietu przed nami, a nawet usiłował nas z Myszunią zdjąć ze stołu, co uważaliśmy za gwałt i niesprawiedliwość. Na stole były już różne smakołyki w kwadratowych tadżyckich miseczkach z porcelany malowanej we wzory barwy indygo, zielono-błękitne uzbeckie czarki do senchy z pigwą i imbirem, imbryki z Kokandu do zielonej i z Risztanu do czarnej herbaty oraz szalszenki z konfiturą z wiśni, trudne do omijania i wymijania (konfitura przykleja się do łapek i wchodzi podstępnie w poduszeczki, przestrzegam moich Czytelników: trzeba uważać, miau!), a także last but not least my – ja, Myszunia, a potem, w trakcie tej niegodnej i niezwykłej w kulturalnym Domu szarpaniny, także i Łaziczek.
I w takiej sytuacji, w nasze urodziny, wśród tylu paterek, salaterek, dzbanków, dzbanuszków, miseczek i półmiseczków (dlaczego nie półmiseczek, w rodzaju żeńskim? Muszę spytać Mamy, bo to jakiś językowy mizoginizm, a przecież jest rodzynek i rodzynka, podkoszulka i podkoszulek, pasztet i pasztetowa, i to nawet z dziećmi pasztecikami, a więc może i powinna być ta półmiseczka obok półmiseczka, tego) – awantura!
Trudno leżeć spokojnie wśród tylu rozłożonych na stole przedmiotów, ale przecież można, pod warunkiem, że więcej Rodzeństwa już się na stół nie wdrapie. I drugim warunkiem, sine qua non, dodałbym, że nikt, nawet Tata, nas stamtąd nie usuwa, w sposób urągający dobrym obyczajom i harmonii urodzinowego przyjęcia starając się zepchnąć nas, Dzieci, na stojące obok stołu fotele. Do Maksia powiedziałbym jak księżna Ticonderoga "Teruś, fuj", ale do Taty, hm, już wiem, "Co tam Terkowski, eustomy szkoda".
No nie! Tak się nie godzi. Przecież eustomę wielkokwiatową lubimy, a mamy okazję jeść rzadko, więc kazać nam czekać na wyjście Gości i oblizywać smutno zgłodniałe pyszczki, gryząc na zmianę orzeszki i arbuza - o nie, tak nie będzie. Wczepiłem się łapkami w serwetę, dając wyraz słusznemu oburzeniu, i nie ukrywam, gdy doszło już między nami do poważnych kontrowersji na tym tle, flakon z eustomą przewrócił się nagle, woda wylała na Mamy ulubioną flamandzką serwetę w błękitne jak u Novalisa róże, zadźwięczały affettuoso szalszenki Białej Marii, a łyżeczki i widelczyki zaśpiewały con brio.
"Kocia muzyka! Kocia muzyka...", powiedział Tata, tonem, po którym odniosłem wrażenie, że nie tego od nas oczekiwał, jak osiem lat temu przychodziliśmy na świat.
"Kochanie, to tylko woda, woda", zauważyła Mama z jakąś dziwną nutą rezygnacji. I zaraz potem przyniosła nowy obrus ("ostatni czysty - szepnęła do Taty - błagam, uważaj z winem"), nasi goście zaczęli wszystko przestawiać, przenosić, nic się nie wylało i nie pobrudziło poza flamandzką serwetą (i stołem, ale on jest do tego przyzwyczajony), tylko eustoma powędrowała na stolik do brydża, pod czujne oko Taty, a my (na razie) obeszliśmy się smakiem.
Reszta urodzin upłynęła już jednak w miłej atmosferze, tym bardziej, że w miarę pojawiania się następnych naszych Gości, pojawiły się też inne kwiaty, Rodzice przestali ich (i nas) pilnować, Łaziczek pił wodę do woli z każdego wazonu, Mopięta szalały, skubiąc płatki, a Montuś nawet się całkiem mocno zakrztusił trawą do przybrania, ale szybko Mu przeszło, a my, nauczeni Jego przykładem, omijaliśmy trawy i podgryzaliśmy już tylko kwiaty czyli samą esencję aromatu i smaku.
"Esencja poprzedza egzystencję" zauważył poważnie Montuś, smakosz i esteta przecież, po tych swoich "mdłościach" nastawiony szczególnie antysartre`owsko. L'existence précède l'essence?, o, nie, zawtórowaliśmy Mu z Myszunią .
Miau, ach miau... Urodziny to jednak piękny dzień, zwłaszcza jak się jest Lwem, Kozą i Cyprysem w jednym, z ducha i futerka Błekitnym Pręgowanym Tygrysim Tygrysem, tout court Myszulkiem Wspaniałym, urodzonym 28 lipca 2003 roku!
"Myszulku, to Ferdynand był Wspaniały, powiedziała Mama, uważaj, byś jak Tarkwiniusz nie stał się Pyszny". Też coś, Ferdynandów było wielu, i święty, i niezłomny, i kilku okrutnych (tu w pamięci potomnych zapisał się szczególnie mocno Ferdynand I zwany Ferrante, król Neapolu i miłośnik przyjęć z dreszczykiem, bo zbuntowanych baronów truł, a w towarzystwie ich zabalsamowanych ciał - czy słowo towarzystwo tu pasuje?, sam nie wiem – usadowionych w naturalnych pozach i wdzięcznie półleżących za stołem, przyjmował gości, zanim w końcu wielkodusznie pozwolił ich pochować w neapolitańskim kościele św. Barbary, wiem to wszystko od Wujka Andrzeja, z którym często dyskutujemy o roli jednostki w historii), Tarkwiniuszy też kilku i wszyscy despoci (choć to może akurat Rzymowi wyszło na dobre, bo stał się republiką pro publico bono), a ja, Myszulek Kot, wcale nie muszę być wspaniały, nie muszę być pyszny (choć to smakowity przydomek), wystarczy mi, jak będę najlepszy i jedyny.
Myszulek Najlepszy Jedyny!
To ładnie brzmi, miau.
Roześmialiśmy się z Myszunią (Myszunią Doskonałą Najlepszą) od uszka do uszka, widząc minę Mopika. On myślał, że ja tak mówię i myślę o sobie serio! Cienia poczucia humoru!
"Życzę Ci, byś rzeczywiście był taki najlepszy", miauknął Mopik urażony.
Merci! Życzenia są tanie, a marzenia drogie, zauważyłem filozoficznie. Zresztą nie bezwzględnie, wszystko ma swój czas i w tym czasie swoją cenę. Jak Arnold Zweig, piewca uroków nieistniejącego państwa NRD, pisał swoją autobiografię zatytułowaną poetycko "Marzenia są drogie", marzenia te, wydane w Polsce w serii Nike, kosztowały tyle, co inne książki, dziś w internecie można je znaleźć już za niewygórowane 2 złote i 50 groszy. Tyle, ile Mama placi za połowę mojego ulubionego frykasu z Indyka w sosie białym z warzywami.
Sic transit gloria mundi, czyż nie tak?
Oczywiście mam na myśli marzenia w sensie symbolicznym, bo jak ktoś marzy na przykład o tym, by mieć samochód tak lśniący i tak czerwony jak miał Ropuch z Ropuszego Dworu, to na pewno 2 złote plus groszy 50 Mu na to nie starczy. Mogę Mu tylko współczuć i życzyć diamentu wielkiego jak góra, czy też, jak chciał Scott Fitzgerald: wielkiego jak hotel Ritz, as Big as the Ritz.
Życzenia są tanie, a marzenia? Jakie?
Nie chcę się w moim pamiętniku powtarzać, ale o czym może marzyć Kot Myśliciel i Esteta? Wiadomo, o pięknie, a więc o różach. O książkach i o jedzonku, a więc o wolności. Wolności "do" naturalnie, a nie "od", wolności czytania książek w spokoju i posiadania dostatecznej (większej niż dostateczna) ilości pięknie podanego i smacznego jedzonka.
"Wolność to nie cel, lecz szansa by
spełniać najpiękniejsze sny..."
śpiewał Marek Grechuta, dokładnie o tym.
I o tym samym myślał Ronald Reagan, mój ulubiony prezydent, gdy mówił o marzeniach, jakie przyświecały ojcom-założycielom Stanów Zjednoczonych AP (przeczytałem o tym jakiś czas temu w "Uważam Rze"):
"Nigdy nie wyobrażali sobie rozlicznych agencji rządowych w Waszyngtonie, mówiących naszym farmerom, co mają sadzić, naszym nauczycielom, czego mają uczyć, a naszym przemysłowcom, co mają budować".
I co mają czytać, co jeść, i co myśleć.
No właśnie, bo nie tylko o pięknie i wolności może marzyć jeszcze Kot Myśliciel i Poeta, ale też o historii, o sprawiedliwości i pamięci, i o wnioskach, jakie płyną z nich na przyszłość. Ale to już zachowam w moim kocim serduszku, bo Kot chce dobrze i mówi pięknie, a potem może spodziewać się wezwania do sądu i czekać na sprawę sądową przeciw myślicielom i poetom...
Miau! No więc jak to właściwie jest: czy tanie są marzenia, jeśli mieszczą się w sferze symboli, czy odwrotnie, są drogie?
Miau?!
Inne tematy w dziale Rozmaitości