Piracik, czyli osiem i pół
Jak ktoś mnie pyta, ile mam w domu kotów, odpowiadam z przyzwyczajenia, że siedem, siedem i Maksio (prawie kot), dodaję, a więc właściwie osiem. Ale od dwóch tygodni nie jest to prawda, bo jest jeszcze Mały Piracik, wielkością przypominający pół zwykłego kota, a więc zwierzaków domowych jest u nas osiem i pół. Jak Piracik urośnie, będzie dziewięć.
Muszę się do tej "dziewiątki" przyzwyczaić.
Przed chwilą Piracik (który ze względu na nadzwyczaj ostre ząbki i ich łatwą zatapialność w moich dłoniach mógłby nazywać się Piranik, bo z piraniami wyraźnie wiele go łączy) umknął mi z kolan, najpierw na klawiaturę (wykasowałam właśnie jego edytorskie dokonanie przypominające schodkową poezję Majakowskiego), zrzucił z biurka komedie Szekspira, tom zapewne od niego cięższy, i pędem gdzieś pobiegł. Piracik wszystko robi pędem, biega, skacze, bawi się myszkami. To sam żywioł, rozbrykany jak morze u Turnera, żywioł radości i zabawy.
Wystarczy na niego popatrzeć – już mruczy. Aparacik do mruczenia włącza się u niego łatwo i spontanicznie, i wyłącza, gdy Piracik zwija się w kłębek i zasypia. A jak zaśnie, śpi jak dziecko, jak suseł, jak mały niedźwiadek. Pozostałe koty oddychają wtedy z ulgą, rzeczy przestają się przesuwać, chybotać i spadać, nawet żwirek z kuwet zastyga w nagłym marazmie i nie rozpełza się po całym domu (a rozsypywanie żwirku to ukochane zajęcie Piracika).
Wtedy odpoczywamy.
Do domu przyniosłam Piracika w małym koszyku dwa tygodnie temu, ale na jego miłą mordkę patrzę już od dawna, bo w ogródku pierwszy raz zobaczyłam go w czerwcu. Złośnica, której po zimie długo nie widziałam - swoim zwyczajem na wczesne wiosenne miesięce wybrała inną wilegiaturę - przyprowadziła do nas dwa kotki, pierwsze w tym roku, małe, bure, żwawe, ale jednego – bez oczka! Na początku nie byłam tego pewna, kotki albo dokazywały w trawie, i nie bardzo było w tych podskokach widać ich pyszczków, albo chowały się pod werandkę, czyli drewnianą budkę-przedsionek do kociej piwnicy. Wydawało mi się, że z oczkiem jednego z kotków coś jest nie tak, ale zobaczyć tego z bliska nie mogłam. Miałam nadzieję, że to może jakieś niegroźne, mechaniczne uszkodzenie, że Złośnica je wyliże i w ten sposób oczyści, że oczko się pojawi. Tak chciałam, naiwna, a ponieważ nie mogłam zobaczyć, jak oczko dokładnie wygląda, jakiś czas łudziłam się, że tak będzie. Potem, jak w końcu kociaczki zaczęły (ostrożnie) podchodzić do mnie bliżej, pomyślałam sobie, że może tego oczka w ogóle nie było, nie wykształciło się, że może to jakaś genetyczna wada, że Piracik taki się urodził.
Nie wiedziałam, co zrobić. Kotki były za małe, by zabrać je od matki, troskliwej i w dzieciach zakochanej (bo Złośnica jest bardzo kochającą matką, choć zawsze tylko do czasu, który sobie sama wyznacza), nie byłoby to zresztą przedsięwzięcie łatwe, bo przed dom, gdzie czekają na mnie (i świeże jedzonko) koty zewnętrzne, wychodzę często w towarzystwie Maksia, a Maksio potrafi zewnętrzne koty gonić i choć ma złote serce (Piracik już to wie), to na pierwszy rzut oka jest to serce takie jak Maksiowe futerko: czarne podpalane, a więc potencjalnie groźne. Nic dziwnego więc, że zewnętrzne koty Maksia trochę się boją. Nie panicznie, bo już dawno się przekonały, że przez balustradkę, za którą zaczyna się bezpieczny koci trawnik, Maksio, niewidomy przecież (nie wiem, czy one to wiedzą) nie przeskoczy, No ale wspólna ścieżka, po której chodzimy ja i koty, spokojny ager peregrinus zamienić się może nagle w ager hosticus, jeżeli pojawi się na niej Maksio.
Ba, może to być nawet ager incertus, miejsce niepokojące i niepewne przecież właśnie przez obecność Maksia, za którą to obecność niewątpliwie ja i tylko ja ponoszę odpowiedzialność, bo beze mnie sam Maksio się przecież nie pojawia.
Tu dygresja związana z kwestią kociego bezpieczeństwa, i jeszcze szerszy problem, problem, czy ja zasługuję w pełni na kocie zaufanie. No bo co prawda przemawiam czule, przynoszę jedzonko, nalewam mleczko, poprawiam budki, fakt, ale co drugie moje wyjście domu to jednak wyjście z psem. A pies - wiadomo, niby nie zrobi nic złego, ale wprowadza zamieszanie.
No tak, pies kulturalnym kotom może przeszkadzać. Zwłaszcza w spokojnym jedzeniu.
Piracik, jeszcze "na wolności", wpadł parę razy na Maksia, i bardzo to przeżył. Nie przyszło mu do łebka, że przed tym dużym włochatym stworem ucieka się tak łatwo - myk przez sztachetki balustradki i już bezpiecznie - syczał i bronił się, co Maksio, piszę to ze smutkiem, uznał za działania zaczepne, nieświadom dysproporcji swej sporej masy do maleńkiej masy Piracika, szczurka raczej niż kota. Dysproporcji może nie jak dziesieć do jednego, ale prawie.
Byłam blisko, wkraczałam i opanowywałam sytuację, ale Piracik mi nie ufał, a Maksia się bał.
Nie ufał mi do czasu, gdy pewnej nocy odkryłam go na klatce schodowej, przerażonego, że znalazł się w potrzasku, w nieznanym otoczeniu, zupełnie sam, wszystkie drzwi zamknięte, sytuacja więc jak najdosłowniej bez wyjścia. Otworzyłam drzwi od frontu, otworzyłam drzwi od podwórka, ale Piracik trząsł się ze strachu, był w takim szoku, że otwarte drzwi nie natchnęły go myślą o możliwej ucieczce. Schowałam się w domu, dając mu czas na oswojenie się z ofiarowaną wolnością, ale gdy wyszłam chwilę potem, by pozamykać drzwi, okazało się, że Piracik dalej jest w środku i dalej się trzęsie. Wzięłam go więc w rękę, był tak malutki, że chował się w dłoni, pogładziłam i wyniosłam do tak dobrze znanego mu, bezpiecznego ogródka.
Zapamiętał to i zaczął mi ufać. Mimo że tak często towarzyszył mi pies. Psa też nie bał się już tak panicznie.
Dla mnie był to sygnał, że Piracika można będzie złapać i zawieźć do kliniki – oczka na pewno przywrócić z niczego się nie da, ale przynajmniej można będzie Piracika odrobaczyć, sprawdzić, co ma w uszkach i brzuszku.
No ale jak Piracik trafi do kliniki, przebadany i zdrowy, ale z jednym tylko sprawnym oczkiem, nie powinien przecież wracać z powrotem do ogródka, zwłaszcza z perspektywą zimy, właściwie za progiem. Co więc z nim zrobić?
Już dawno, jeszcze w lipcu, chęć zabrania do siebie Piracika zgłosiła moja miła Przyjaciółka, Jej zresztą i Jej Mężowi Piracik zawdzięcza imię. "Ma jedno oczko, to powinien nazywać się Piracik", usłyszałam. No pewnie, wspaniałe imię, sama na to nie wpadłam, a pasuje do niego jak ulał, również dlatego, że Piracik ma trochę krzywe przednie łapki, w tych rzadkich chwilach, kiedy akurat się nie spieszy i nie biegnie jak oszalały w jakiejś ważnej dla siebie misji, kroczy na tych szeroko rozstawionych łapkach jak marynarz przechadzający się dumnie po pokładzie okrętu. Powiedzmy: pan midszypmen Horatio Hornblower (akurat nie pirat, ale człowiek morza).
W lipcu i w sierpniu myślałam sobie z ulgą i nadzieją, że Piracika weźmie do siebie Agnieszka, może nawet z bratem, Puchatkiem, by było kotkom raźniej. Ale moja Przyjaciółka mieszka daleko, i choć obie bardzo chciałyśmy się spotkać, los ciągle wymyślał nam różne przeszkody, to my chorowałyśmy, to nasi bliscy, moment ewentualnego przekazania Piracika w Jej czułe ręce był więc dla mnie zagadką.
Złapać Piracika, trochę przecież oswojonego i patrzącego na mnie z sympatią, mogłam już na początku września, ale przewlekałam to trochę, bo pogoda była piękna, Piracik bawił się całymi dniami ze swoim sprawnym i większym braciszkiem (Piracik od samego początku był od brata mniejszy, do pewnego momentu myślałam więc – mylnie, że jest Piratką), spał w budce przy piwnicznym oknie z Puchatkiem lub Borsunią, od czasu do czasu pojawiała się Złośnica i przyjaźnie pozwalała się do siebie przytulić (wszystkie koty zewnętrzne polubiły te pochowane w piwnicznych oknach budki, śpią tam do tej pory i mimo nocnych chłodów jeszcze nie osiedliły się w piwnicy). Żal mi było przerywać tę idyllę, bo wiedziałam, że jak Piracika wezmę na leczenie, do swojego "starego" życia już nie wróci. Ale pewnego dnia Piracik przybiegł do mnie z zakrwawionym tym swoim niby-oczkiem, i już się nie wahałam: Piracik musi trafić do lecznicy, i to szybko.
Złapanie go było drobnostką. Miałam nadzieję, że uda mi się złapać też jednocześnie Puchatka, który trochę pokasływał (naszykowałam drugi, większy koszyk z myślą o nim), ale figa, to mi się nie udało. Puchatek zawsze był dziki, cenił sobie swoją wolność, pod tym względem przypominał Jaguarka (Jaguarek ma się świetnie, ale mieszka, jak chciał, na innym podwórku, odwiedzam go tam i karmię, ale już nie liczę, że da się oswoić).
Trudno, jeszcze parę dni próbowałam, ale Puchatek sprytnie mi się wymykał. Na szczęście jest zdrowy, nie kaszle.
Piracik w klinice był dwanaście dni, okazało się, że ma koci katar, stan szczęśliwie nie najpoważniejszy, oczko, to nieistniejące, trzeba zasilać antybiotykiem, poza tym jest zdrowy. Przy okazji ten dzielny szczurek podbił serca wszystkich, nie prychał, nie buntował się, połykał grzecznie lekarstwa, mruczał na widok ludzi, nie do uwierzenia, że to dziki kot. Dziki kot przyniesiony z dworu, z trawy i z dzikiego wina, dla którego lecznica dla zwierząt była pierwszym domem. Odwiedzałam go co drugi dzień i zżyłam się z nim jeszcze bardziej, choć pokochałam go już wcześniej.
W końcu z kliniki można było Piracika zabrać. Wzięłam go z niepokojem, nie wiedząc, jak przyjmą go moje domowe koty, jak powita pies. Pierwszy wieczór Piracik spędził w kuchni pod kredensem, następny dzień, prawie cały, z maleńkimi wypadami do miseczki stojącej koło kredensu i do pobliskiej kuwety, w kredensie, potem stopniowo, sus za susem zaczął poznawać mieszkanie. Pierwsze spotkanie z Maksiem było dramatyczne, Maksio był bardzo zdenerwowany, a Piracik przerażony. Domowe koty prychały niechętnie, z różną tego prychania i fukania intensywnością i natężeniem.
Ale nie trwało to długo. Muszulek i Myszunia zabawy szalejącego Piracika zaczęły oglądać z zainteresowaniem i bez niechęci, pozostałe koty też jakoś zaczęły do niego przywykać. Nie widziałam jeszcze, by któryś się z nim bawił, albo pozwolił do siebie przytulić, ale mam nadzieję, że niedługo się tego doczekam. Maksio, choć zazdrosny jak o wszystkie koty, obecność Piracika na moich kolanach znosi mężnie, tym bardziej, że Piracik daje mu mordkę do wylizania zupełnie chętnie, a Maksio lizać kocie mordki po prostu uwielbia.
A więc nie jest źle.
Wiem, że moją Przyjaciółkę trochę zawiodłam, bo naszykowała dla Piracika miejsce, i w sercu, i w domu. Ale jak mogłabym narażać go teraz na stres dalekiej podróży? Teraz, gdy znalazł swe miejsce, swój świat, gdy wyraźnie widać, że jest mu dobrze...
Mam nadzieję, że będzie u nas szczęśliwy, Mały Piracik, Piracik-Szczęściarz.
Inne tematy w dziale Rozmaitości