O Maksiu i Łaziczku historia szczęśliwa
Są historie szczęśliwe od razu i historie szczęśliwe na przekór. Na przekór losowi, bo los jest kapryśny i wcale nie chce od razu ujawnić, co ma w swoich planach, to znaczy wcale nie chce ujawnić, czy przyszłość, jaką w sobie niesie, szykuje swoim bohaterom dobrą czy złą.
Dziś, 14 listopada, mija pięć lat, gdy w naszym domu pojawili się dwaj nowi domownicy, spodziewani, ale i oczekiwani z niepokojem, jak przyjmą się w świecie zawojowanym przez cztery mołdawskie koty i czy nie zburzą jego słodkiej harmonii. Ta nowa dwójka to Mały, jak się tymczasowo nazywał w schronisku pies, właściwie trzy-, czteromiesięczny szczeniaczek, mieszaniec owczarka niemieckiego, i Łazik, dziki kot, wędrowiec, którego od roku widywałam przychodzącego czasami (nie stale, stąd - Łazik) do naszego ogródka.
A więc Maks, Maksio, i Łaziczek, a dokładnie Mój Łaziczek, by zachować prawidłowość niezaplanowanej serii – wszystkie zwierzęta w naszym domu noszą imiona zaczynające się od "M" - tak stało sie przypadkiem, ale odkąd sobie ten przypadek uzmysłowiłam, nabrało mocy ściśle przestrzeganego zwyczaju (więc nawet Piracik stał się Małym Piracikiem, by tej magicznej reguły nie złamać).
Tego dnia zobaczyłam Małego po raz pierwszy, wcześniej poznałam jego historię, a właściwie część jego historii, odkąd zagłodzony, wychudzony i oślepiony szczeniaczek stanął pod czyimś parkanem w okolicach Kampinosu, a jego desperacka wola życia sprawiła, że nie dał się od tego parkanu odgonić. Mieszkanka posesji, którą od ulicy odgradzał ów parkan, nie mogła wziąć pieska do siebie, ale nakarmiła go i zawiozła do pobliskiego hotelu dla psów, przy którym znajdowało się też małe schronisko. Schroniskiem opiekowała się znajoma weterynarz – od niej o piesku, którego ktoś bestialsko oślepił jakąś żrącą chemiczną substancją, dowiedziałam się ja.
Byłam już wtedy zdecydowana wziąć do domu Łaziczka. Znalazłam go na podwórku 1 czy 2 listopada, zagubionego w śnieżnej zamieci, z oczkami zalepionymi ropą i mokrymi płatkami śniegu, zupełnie bezradnego wobec nagłego ataku za wczesnej przecież zimy. Słoneczna jesień w grudniu wróciła, ale o tym wtedy nie mogliśmy wiedzieć, i ten zaskakująco wczesny początek zimy przeraził i zaskoczył i Łaziczka, i mnie. Biedak nic nie widział, bez oporu dał się wziąć na ręce, nie bardzo wiedziałam, co powinnam zrobić, ale czułam, że bez mojej pomocy w tym wirującym obojętnym śniegu zamarznie, zginie, że już ledwo tli się w nim życie. Wyraźnie chorego kota (przypuszczałam, ze to koci tyfus tak zaatakował mu oczki) nie mogłam przynieść do domu, do zdrowych i w dodatku z innej niszy ekologicznej przywiezionych kotów, zaniosłam go więc do jednej z naszych zamykanych, ogrzewanych piwnic. Tam go leczyliśmy, stamtąd zdrowszy już, pod opieką mojej weterynarz, trafił na krótką kwarantannę do schroniska (za krótką, jak się okazało), gdzie ostatnie badania przechodził jeszcze Maksio, wtedy Mały.
Jedno oczko udało się Łazikowi uratować, choć, jak go obserwuję, Łaziczek nie ma w nim pełnej ostrości widzenia. Ale przecież widzi, biega, skacze, zachowuje się jak normalny szczęśliwy kot.
Maksia oczek uratować nie było można, bo już ich nie było. Łazikowi oczko zabrała choroba, Maksiowi jakiś zły, bezmyślny człowiek, może przypadkiem, bo nie chcę nawet myśleć, że ktoś był tak okrutny, by zrobić to świadomie.
I tak pięć lat temu trafili do moich szczęśliwych beztroskich kotów dwaj nowi towarzysze, niewidomy pies i kot z jednym oczkiem.
Spodziewałam się kłopotów, i kłopoty się pojawiły, choć zupełnie inne, niż to sobie wyobrażałam.
Najpierw ciężko zachorował pies. Płakał z bólu tak strasznie, że serce się krajało, przy każdym ruchu, każdym kroku, potem już nawet bez wyraźnego powodu. Diagnoza: młodzieńcze zapalenie kości, zapewne efekt niemowlęcego zagłodzenia i ciężkich warunków życia. Trudno mi teraz powiedzieć, jak długo choroba się utrzymywała, trwało to z różnym natężeniem około miesiąca i było straszne. Spacery były dla Maksia koszmarem, noce były koszmarem, także dla nas. Maksio płakał, wył, mimo zastrzyków i czułej opieki cierpiał straszliwie. Bałam się, czy w ogóle z tego wyjdzie. I nagle nastąpiła poprawa, choroba minęła. Po pół roku mieliśmy co prawda jeszcze jej nawrót, ale w dużo łagodniejszej formie i o krótszym przebiegu.
Inaczej było z Łaziczkiem. Zaaklimatyzował się błyskawicznie, zaprzyjaźnił (przyznaję: w różnym czasie i w różnym stopniu) z mołdawskimi kotami, choć widać było, że mówi do nich innym językiem. Niestety przyniósł do domu "bakcyl dżumy", koci tyfus, na który koty były zaszczepione, i z którego Łazik był wyleczony. Jemu już nie szkodził, ale zaatakował mimo wcześniejszego szczepienia domowe koty, najbardziej - najsilniejszego z nich, Myszulka. Myszulek chorował tak ciężko, że aż baliśmy się o jego życie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i bez żadnych następstw, choć ja długo jeszcze umierałam ze strachu...
Po tych niepokojach i smutkach zaczęliśmy w końcu normalne życie. Maksiowi urósł piękny ogon, wydłużyło się i zgęstniało wspaniałe czarne futro, na uszkach pojawiły się zabawne kosmate pedzelki. Łaziczek jakoś nagle się zaokrąglił, okazało się, jak wielką przyjemność sprawia mu jedzonko, zwłaszcza w towarzystwie innych kotów, bo dla niego jedzenie ma walor także towarzyski (dla kotów mołdawskich jedzenie z Łaziczkiem ma walorów mniej).
Łaziczek okazał się najmilszym pod słońcem zwierzaczkiem, nikt, tak jak on, nie wita naszych gości - trzeba przecież przywitać się z każdym, każdemu dać odczuć, jak Łaziczek go kocha i bardzo chce być przez niego kochany. Łaziczek jest duży i okrągły, nieświadomi jego zalet twierdzą, że powinien nieco powściągnąć apetyt, ale ja tak nie myślę. Jest duży i okrągły, bo ma wielkie serce, tak wielkie, czułe i dobre, że w mniejszym ciałku by się po prostu nie zmieściło.
Łaziczka nie można nie kochać. Maksia kochać trudniej, bo to histeryk, który na każdy dźwięk reaguje poszczekiwaniem, w domu wszędzie go pełno, we wszystko musi wepchnąć swój zimny wilgotny nos, w każdej sprawie uczestniczyć i w każdej zaznaczyć swoje stanowisko. Ale to trzeba zrozumieć: przecież na spacerach Maksio nie biega, bo gdyby bawił się z psami, skakał i biegał, od razu okazałoby się, że jakieś drzewo, latarnia czy osoba stanęły mu na drodze. Więc Maksio poza domem nie biega, ale kroczy, za to w tym swoim rytmie radzi sobie doskonale, kto go nie zna i nie zna jego historii, nie spodziewa się nawet, że on nic nie widzi. Na ogół ludzie myślą tylko, że Maksio jest starszy, niż jest w rzeczywistości, i że to jest powód, dla którego chodzi tak statecznie.
Ale też Maksio to inteligencja wybitna i orientacja w terenie niezwykła. Chodzi na spacery bez smyczy, nigdy się nie zadrapał ani skaleczył, nawet właściwie nie zdarza mu się potknąć. Ja – go po prostu podziwiam.
Pół roku po pojawieniu się w domu Maksia i Łazika, zawitały do nas Mopięta, co dla Łazika i Maksia oznaczało nowe wyzwania i nowe przyjemności. I podział obowiązków, bo Łaziczek od razu zaopiekował się Mopcią, a Maksio wybrał Mopika.
A teraz jest też Piracik. I tu zaskoczenie, dla Łaziczka to zwierzątko jak każde, a dla Maksia wielka (i odwzajemniona) miłość.
Ale to już nowa – szczęśliwa - historia.
Inne tematy w dziale Rozmaitości