Gryzę, sercem gryzę, Sówka55
Gryzę, sercem gryzę, Sówka55
Sówka55 Sówka55
540
BLOG

Pamiętnik Myszulka,80

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 25

Rozdział LXXIX

Nasi Rodzice, nasi Dziadkowie: Kolumbowie, rocznik 20.

A ja wciąż o tym samym,

"jakkolwiek wieje wiatr"

 

Ja, Myszulek Kot, Poeta i Romantyk, chciałbym być wesoły jak Ptaszek, miły jak Kotek, łagodny jak Baranek, uśmiechnięty jak Słoneczko. I wciąż (ha, na zawsze nawet, rzec by można) roześmiany, jak Dziewczyna na obrazie Vermeera van Delft (ta, co śmieje się z głebi obrazu do odwróconego do niej Żołnierza). Innymi słowy, chciałbym móc powiedzieć o sobie, że jestem taki jak Scaramouche, którego ulubiony pisarz mojego dzieciństwa, Rafael Sabatini tak na potrzeby czytelnika określił: "He was born with a gift of laughter and a sense that the world was mad" (to pierwsze zdanie z powieści pod takim właśnie tytułem, "Scaramouche", z, co nie bez znaczenia w tym rozdziale, 1921 roku) - już od urodzenia cechował go dar humoru i świadomość, że świat jest szalony – ale nie jestem Scaramouchem i tylko to drugie przekonanie mogę uznać za moje dziedzictwo. Świat XX wieku, którego czuję się duchowym spadkobiercą, był szalony, szalony też jest teraz świat, a jaki będzie w przyszłości – czy będzie – zobaczę za sto lat. Bo dłużej, jeśli wszystko ma zmierzać w tym kierunku, jaki teraz się zapowiada na "wiodący", wcale żyć nie chcę. Bo i po co?!

W zakończeniu filmu "Nasze matki, nasi ojcowie", który obejrzałem, o którym sporo komentarzy przeczytałem, a który dalej natrętnie i boleśnie wdziera się w moje myśli, pojawia się znamienna informacja: daty urodzenia i śmierci trojga z piątki jego bohaterów. Wiktor i Charlotte, urodzeni na początku lat dwudziestych, przeżyli wojnę, Wiktor zmarł bodaj w 1993, Charlotte, jeśli dobrze zapamiętałem, w 2003. Urodzony w 1920 roku Wilhelm - żyje nadal.

Pomyślałem o "Alku". Maciej Aleksy Dawidowski, rok urodzenia 1920, rówieśnik Wilhelma, bohatera heroicznej kampanii w Polsce i we Francji, miotanego wyrzutami sumienia subtelnego dezertera spod Kurska. Gdyby nie było wojny, Alek mógłby jeszcze żyć. Tak jak żyje nadal Wilhelm. Gdyby nie było wojny...

A urodzeni rok później, w 1921: Tadeusz Zawadzki, "Zośka", i Krzysztof Kamil Baczyński? A Andrzej Trzebiński, rocznik 1922? A "Anoda", Jan Rodowicz, urodzony w 23 (choć akurat za Jego męczeńską śmierć Niemcy ponoszą odpowiedzialność tylko pośrednio)? I tylu, tylu innych...

To Oni, Kolumbowie rocznik 20. Mogliby jeszcze żyć! Mogłyby jeszcze żyć "Basik", Alina, "Niteczka".

Tytułowy Kolumb, jak pisze Bratny, w chwili wybuchu wojny, miał lat szesnaście. Rocznik 23. Zdaje się, że to rocznik Charlotty.

Mors omnia adequat,  śmierć wszystkim jednaka... Czyżby? Przecież duch, "podczas gdy ucieka, pogląda się na przebytą drogę" (Dante Alighieri, "Boska Komedia", przekład Edwarda Porębowicza, Piekło, Pieśń I, w. 25 i n.), droga najeźdźcy i droga obrońcy ojczyzny jednakie przecież nie są.

Gdyby nie było wojny, losy pokolenia Kolumbów potoczyłyby się zupełnie inaczej. Gdyby nie było wojny... Ach, znowu ten eufemizm. Poprawiam się zatem: gdyby Niemcy nie rozpoczęły wojny. Gdyby "ich" ojcowie nie ruszyli przeciw naszym na wojnę, gdyby wojny nie popierały "ich" matki...

"Alek", "Zośka", "Rudy", Baczyński, poeci Sztuki i Narodu, tylu innych... Czy byli mniej uduchowieni niż Wilhelm, czy mniej ofiarni niż Charlotte? Czy Ich wola życia była słabsza niż wola przetrwania Wiktora? Czy możemy założyć, jak założyli zapewne z góry scenarzyści serialu, że byli od swoich niemieckich rówieśników mniej szlachetni, mniej intelektualni, mniej uduchowieni?

Tout court:  czy byli od nich w czymkolwiek gorsi? Gorsi i głupsi?

Mors certa, hora incerta,  śmierć jest pewna, nie wiemy tylko, kiedy nadejdzie, głosi napis na zegarze ratuszowym w Lipsku, Mama widziała ten ratusz. A tu, a wtedy, ktoś tę godzinę śmierci przybliżył, ktoś był jej heroldem. To jest niemiecka wina, to wina "ich" ojców i "ich" matek, to powinna być niemiecka pamięć.

A ta pamięć z upływem lat tak wyraźnie słabnie...

"Alek", "Zośka", "Rudy", Baczyński, Trzebiński... Długa lista strat. Oni wszyscy zginęli, ranni, rozstrzelani, zamęczeni. Leżą teraz pod brzozowymi krzyżami albo pod zbitą grudą nienazwanej nawet ziemi, z piersią rozdartą, z zamkniętymi oczyma. Tak, to właśnie powiem do Mamy, powiem za Trzebińskim:

 

"To dziwne – o, Anno – uwierz – och, przecież to sama wiesz -

To dziwne i bardzo trudne, ciężkie, ale nic ponadto.

Bo że pierś – własną pierś

Ma się rozdartą -

To za to oczy ma się zamknięte i chmurne..."

 

Ciężkie, ale nic ponadto, nic ponadto... Tak może powiedzieć tylko młody poeta, poeta, którego za chwilę wśród żywych już nie będzie. Tylko Jego cień pozostanie, cień między nami.

 

"...I choć kto ujrzy ranę — nikt nie ujrzy cierpienia,

Cierpienia ani niczego, ach — ani niczego ponadto...."

 

Przychodzi mi na myśl inny film, tętniący życiem, niedoceniony. "Jutro idziemy do kina", w reżyserii Michała Kwiecińskiego. I zamykające akcję suche zdania o jego bohaterach: "nigdy więcej się nie spotkali", "żaden z nich nie przeżył wojny".

Dlacego ZDF nie pokaże tego filmu? Dlaczego nieprawdopodobna byłaby w niemieckiej telewizji emisja "Czasu honoru"? Podobno za dużo jest w tych filmach uproszczeń. W "Naszych matkach..." ich nie ma?! Nie warto nawet odpowiadać na tak postawione pytanie.

Może w "Czasie honoru" Polacy są zbyt bohaterscy, za odważni, za bardzo kochają swój kraj, ba, może nawet dziewczyny z Podziemia są za ładne, a Akowcy zbyt przystojni? I najpierw Niemcy zbyt okrutni, a potem Rosjanie zbyt zdradzieccy?

I jeszcze jedno pytanie: dlaczego takich filmów u nas powstaje tak mało? Kto nie dba o polską historię, kto nie dba o naszą, polską, pamięć?!

Jestem Kotem, więc stawiam naiwne pytania. Pytam, bo nie rozumiem. Nie rozumiem tego, co najprostsze: dlaczego od zarania dziejów wszędzie na świecie powstawały eposy o bohaterach? Czy to szowinizm, nacjonalizm, ksenofobia? Dlaczego własnych bohaterów kochano, dlaczego to ich działania wielbiono, ich stawiano za wzór, dlaczego oni właśnie stawali się zwornikami narodowej lub etnicznej tożsamości. Zawsze i wszędzie tak było, dlaczego tylko tutaj i teraz - w III Rzeczypospolitej - nie wolno, nie wypada. Nawet w kraju ograniczonej suwerenności, jakim był PRL, odwoływano się do polskich bohaterów, do polskiego bohaterstwa, teraz kręci się filmy o antybohaterach, antywzorach, śledzi przejawy małości, wyszukuje powody do wstydu, do bicia się we własne piersi.

Dlaczego inni tego nie robią? Wybielają winy własne, nas obarczają swoimy. A my bronimy się tak nieudolnie, nieśmiało, w poczuciu, że właściwie, kto wie, jeśli oni tak mówią, to może właśnie tak było?!

Mnie to oburza.

Staram się być bezstronny, ale nie jestem - ha! nie umiem być i nie chcę być - beznamiętny. Tak jak pisał w swojej przedmowie do "Dawnego ustroju i rewolucji" Alexis de Tocqueville: "Ufam, że niniejszą książkę napisałem bezstronnie, ale nie łudzę się, bym ją pisał beznamiętnie. Chyba zresztą nie wolno Francuzowi w sposób beznamiętny mówić o swoim kraju i myśleć o swojej epoce." (op. cit., Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2003, s.27). Tłumacząc mój emocjonalny stosunek do poruszanego tematu, odwołuję się więc do potężnego poprzednika. Nie tylko Francuzowi, i Polakowi mówić o swoim kraju beznamiętnie po prostu się nie godzi.

"Gospodarka, głupcze" można zakrzyknąć w silnym państwie, co do którego roli i znaczenia nikt nie ma wątpliwości. Którego obywatele sami w swoją wartość nie wątpią. A kim mają być ci, którym ciągle się powtarza, że dopiero teraz, w ostanim siedmioleciu, mogą przestać mieć na dowolny temat i w dowolnej dziedzinie kompleksy (z okazji kuriozalnej akcji "Orzeł może" słyszałem o tym co chwila)? Którzy nie mają bohaterów, którzy nie powinni mieć wzorów – chyba że obce, którzy nie mają historii? A przecież, jeśli nie mają historii, to i nie mają, nie będą mieć w przyszłości, żadnego znaczenia.

Pamiętam początkowe sceny ze "Stracha na wróble" ("Scarecrow"), filmu Jerry`ego Schatzberga z 1973 roku, który w zamierzchłych czasach Mama oglądała na Konfrontacjach w Kinie Atlantic (wstała o drugiej w nocy, żeby w olbrzymiej, długiej niczym ogon biblijnego Lewiatana kolejce kupić bilety na poranny seans, tak, tak było...). Pusta szosa gdzieś w bezkresie spalonej słońcem Kalifornii, tam spotkają się dwaj podróżujący autostopem protagoniści; zanim zacznie się akcja, kamera dłuższy moment pokazuje unoszone wiatrem kępy pustynnych, suchych krzaków. Wirują zbite w nieforemne kule gałazki, tańczą przeganiane podmuchami, to tylko ciernie, są niczym, nie ma w nich życia, są bezużyteczne.

Nie ma w nich życia, bo nie mają korzeni. Nic nie znaczą. Nie wiadomo, skąd się wzięły, skąd przywiał je wiatr, nie mają historii, widzimy je, ale zaraz ich nie będzie.

Bez korzeni, bez historii... Bez polityki historycznej, która te korzenie wzmacnia, historię ożywia, ducha nie gasi.

Bez historii jesteśmy niczym. Nawet w sferze polityki energetycznej. Między niemiecką wizją wojny bez Niemców, a rosyjską Wielką Wojną Ojczyźnianą malowaną w pastelach i ozdobioną bukietami rzucanych rzekomym wyzwolicielom kwiatów, za chwilę nas nie będzie. Nas, naszych racji, naszych praw, naszej pamięci.

Tylko wiatr.

Powinienem być wesoły jak Szczygieł, miły jak Kotek, roześmiany jak Dziewczyna Vermeera. A ja gryzę, jak ostry Pies, jak groźny Wilczur, jak nieustępliwy Komisarz Alex, gryzę. Ale przecież, "wziąwszy następnie za rymów dewizę – jak Słowacki w Beniowskim (koniec Pieśni II, jestem Romantykiem, a to do czegoś zobowiązuje)jeżeli gryzę, to sercem gryzę".

Miau!

Wiem, że jestem monotematyczny, jestem nudny, jestem do bólu powtarzalny. Jestem niemodny. Ale będę o tym mówił, będę o tym myślał, jakikolwiek i skądkolwiek będzie wiał wiatr. "Any way the wind blows", śpiewał Freddie Mercury, powtarzam te słowa z zakończenia "Bohemian Rhapsody", ale powtarzam przewrotnie: Freddie uważał, że nic nie ma znaczenia. Ja sądzę odwrotnie: wszystko ma znaczenie.

Wszystko, co jest historią.

Miau!

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości