Stanisław Anioł Stanisław Anioł
1668
BLOG

Po co nam opozycja i trójpodział władzy?

Stanisław Anioł Stanisław Anioł Sejm i Senat Obserwuj temat Obserwuj notkę 59

Posiedzenie Sejmu w Sali Kolumnowej pokazało, że Izba niższa może funkcjonować inaczej, niż się do tego przyzwyczailiśmy – merytorycznie, bez krzyków i awantur. Posłom PiS, którzy z uśmiechem na ustach chwalili sobie taki tryb prac można oczywiście przypisywać złośliwość, ale fakt pozostaje faktem – brak opozycji w żaden sposób nie wpłynął ani na ważność, ani też na skuteczność obrad.

Prawie półtora roku temu opublikowałem notkę pt. „Po co mi »mój« poseł w Sejmie?”, w której napisałem m. in., że:

„W Sejmie decyzje zapadają większością głosów, co oznacza, że tylko nieco ponad 50 % posłów faktycznie zajmuje się rządzeniem. Posłowie opozycji mają niewiele do roboty – w każdym razie takiej, która przyniesie realne owoce w postaci uchwalenia konkretnej ustawy lub kontroli rządu (np. odwołania nielubianego ministra). Choć może zabrzmi to brutalnie lub prowokacyjnie, to opozycja w Sejmie jest w sumie zbędna – na co dowodem jest to, iż posłowie opozycji nieraz, w geście protestu, opuszczają salę posiedzeń. Niczego to nie zmienia, gdyż rządząca większość ma quorum i uchwali sobie co tylko chce niezależnie od tego, czy w ławach opozycji ktoś w ogóle siedzi”.

 

To jest kwintesencja zasady „zwycięzca bierze wszystko”. Jeżeli partia rządząca podjęła już (po wewnętrznych dyskusjach) jakąś decyzję, to nie ma sensu zezwalać na debatę w Sejmie. Po co opozycja ma sobie krzyczeć, skoro decyzja już zapadła i nic jej nie zmieni? Prawdziwa bowiem debata toczy się na posiedzeniu klubu PiS, na co najlepszym dowodem są wydarzenia ostatniego piątku, kiedy to posiedzenie klubu PiS gładko przekształciło się w posiedzenie Sejmu.

Istnieją obecnie tylko dwie sytuacje, gdy obecność opozycji w Sejmie ma jakikolwiek sens, tj.:

  1. utrata większości przez partię (bądź koalicję) rządzącą, oraz
  2. głosowanie większością kwalifikowaną (np. zmiana Konstytucji, ratyfikacja niektórych umów międzynarodowych, veto Prezydenta).

W pozostałych przypadkach, obecność opozycji w Sejmie jest nie tylko niepotrzebna, ale i niewskazana, gdyż frustracja spowodowana przegrywaniem kolejnych głosowań i wygłaszaniem mów, które nic nie wnoszą, musi w końcu doprowadzić do wybuchu – tak jak to miało miejsce ostatnio.

 

Ustaliliśmy więc, że 225 posłów opozycji jest nam zupełnie niepotrzebnych i mogłoby być wzywanych tylko od wielkiego dzwonu, bez konieczności ciągłego siedzenia w Sejmie. Ta sama uwaga dotyczy 39 opozycyjnych senatorów.

Uważam jednak, że nie należy się w tym miejscu zatrzymywać. Po co nam bowiem aż 235 posłów partii rządzącej? Czy nie wystarczyłby nam tylko jeden? Nie mam tu na myśli Jarosława Kaczyńskiego (o co być może podejrzewaliby mnie niektórzy złośliwcy), lecz osobę, która została wybrana głosami większości Polaków i która posiada taki sam (jeśli nie lepszy) mandat od Suwerena, jak większość sejmowa… Chodzi mi rzecz jasna o Prezydenta RP.

Prezydent RP posiada – z racji powszechnego wyboru – wszelkie cechy upoważniające go do wyrażania woli większości Polaków, przez co istnienie większości parlamentarnej wydaje się być zbędnym i niepotrzebnym dublowaniem instytucji.

Idąc dalej tym tropem, nie może być tak, że sądy pozostają poza kontrolą Suwerena. Postulować można oczywiście powszechne wybory sędziów, ale byłaby to zabawa droga i niepotrzebna. Czy nie lepiej byłoby, aby sędziów powoływał i odwoływał (wedle swego uznania) Prezydent RP? Dzięki mandatowi z wyborów powszechnych mógłby sprawować bieżący nadzór nad sądami i gwarantować, że Suweren ma nad nimi kontrolę.

 

Ktoś może powiedzieć, że takie rozwiązania byłyby pogwałceniem zasady trójpodziału władzy – i miałby rację. Pytanie tylko, czy zasada trójpodziału władzy jest zgodna z demokracją i zasadą suwerenności Narodu. Suwerenność przysługuje bowiem Narodowi w sposób absolutny i niepodzielny. Po co Naród ma mnożyć oddzielne instytucje (Prezydenta, Sejm, Senat, Rząd, sądy i trybunały) w sytuacji, gdy praktycznej i oszczędniej jest powołać jednego urzędnika i jemu powierzyć kontrolę zarówno nad zadaniami wykonawczymi, jak i ustawodawczymi i sądowniczymi? Urzędnika takiego można nazwać Prezydentem.

Ludwik XVI miał powiedzieć, że nie zamierza dzielić się swoją władzą z ludem. I słusznie – w ustroju monarchii absolutnej Suwerenem był król. Podział władzy oznaczałby, że przestał być Suwerenem. W ustroju demokracji zaś Suwerenem jest Naród.

 

Wobec powyższego, w celu zracjonalizowania ustroju Polski, proponuję wprowadzenie zmian natury konstytucyjnej, polegających na powierzeniu Prezydentowi RP (wybieranemu przez Naród w wyborach powszechnych) pełni władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej. W takim też układzie likwidacji uległby Sejm, Senat, urząd premiera oraz Trybunał Konstytucyjny. Prezydent wykonywałby swoje obowiązki przy pomocy ministrów (władza wykonawcza), Rady Legislacyjnej (władza ustawodawcza) oraz sędziów (władza sądownicza). Prezydent powoływałby i odwoływałby (wedle swego uznania) wzmiankowanych powyżej ministrów, sędziów oraz członków Rady Legislacyjnej. Raz na 4 lata poddawałby się ocenie Narodu w drodze wyborów powszechnych.

Dla celów zmiany Konstytucji bądź też ratyfikacji najważniejszych umów międzynarodowych, zwoływane byłoby Zgromadzenie Narodowe, powoływane w drodze specjalnych wyborów powszechnych wg ordynacji proporcjonalnej (byłaby więc zapewniona reprezentacja opozycji). Zgromadzenie takie rozwiązywałoby się po załatwieniu sprawy.

Konstytucja wprowadzająca tego typu ustrój mogłaby być bardzo krótka i treściwa.

 

Czytelnik, który doczytał aż do tego miejsca, pomyślał zapewne, że to, co napisałem powyżej, jest kiepskim żartem i formą szyderstwa z jednej z opcji politycznych.

Nic z tych rzeczy. Opisany powyżej „zracjonalizowany ustrój prezydencki” jest – w mojej ocenie – logicznym skutkiem konsekwentnego stosowania zasad suwerenności Narodu oraz „zwycięzca bierze wszystko”.

Czy chciałbym żyć w państwie, gdzie obowiązywałby opisany powyżej „zracjonalizowany ustrój prezydencki”? W żadnym razie. Jest to bowiem nic innego, jak forma „kadencyjnej i elekcyjnej monarchii absolutnej”. Tyle tylko, że tym właśnie są konsekwentnie stosowane zasady suwerenności Narodu oraz „zwycięzca bierze wszystko”. Osobiście odrzucam zasadę „zwycięzca bierze wszystko”, jako niszczącą nasze życie polityczne i społeczne.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka