skrent skrent
36
BLOG

Prochy - wspomnienia powstańca warszawskiego

skrent skrent Kultura Obserwuj notkę 0

Szanowni czytelnicy i ci, co zerkacie od czasu na moją pisaninę, chcę was powiadomić, ze zbrzydzony światem, zniechęcony do pisania postanowiłem porzucić ten blog i przestać publikować po trosze kawałki z mojej niepublikowanej powieści "Jebane" (to nazwa wsi ukraińsko-polskiej w okolicy Stryja), ale widząc, że jednak od czasu do czasu ktoś tu zagląda, postanowiłem dalej publikować ten chłam pt. "Prochy - ostatnie dni życia byłego powstańca warszawskiego". A ponieważ w międzyczasie zmieniłem w niej to i owo na samym początku, publikowanym tu jakieś pięć lat temu, więc nie będzie od rzeczy, gdy zacznę od nowa przedstawiać ją w nowej wersji. Oto jej początek:

1 – (moment pierwszy) przebudzenie, światłość (w półmroku) – były powstaniec leży w „kurzu czasu” i dogorywa

 

        W Warszawie na Woli, a ściślej na Muranowie; jak zwykło się mówić wśród handlarzy starzyzną, mieszkał pan Michał Kulbaka, bez prawa do tożsamości i zatrudnienia. Raz mówił, że mieszka blisko Nalewek; innym razem, że niedaleko Placu za Żelazną Bramą; na obrzeżach byłego żydowskiego getta, czyli „wszędzie i nigdzie”, kręcił , gdy nie chciał  zaprosić do siebie, bo się wstydził pijanej żony. 

   No, mniejsza z tym, z tym krętactwem – właśnie tam, niedaleko Gęsiej i Powązek  mieszkał ten grafoman, którego miał na myśli Krzysztof Kamil Baczyński, pisząc o nim w wierszu: „poeta, czasu kurz”.

       Dom w którym mieszkał był jednym z tych modernistycznych kamienic, z lat dwudziestych, w stylu art-deco, które się ostały na Muranowie, podczas wysadzania przez Niemców ruin żydowskiego getta. Widocznie hitlerowcy uznali, że te kilka kamienic w okolicy Gęsiej, Żytniej i Mydlanej, o oszczędnych fasadach, bez secesyjnych ozdób i pilastrów, kojarzą bardziej ze stylem germańskiego, nazistowskiego klasycyzmu niż z kulturą żydowskiego mieszczaństwa i pozwolili saperom zostawić je w spokoju. Później poszły do przeróbki na magazyny i posterunki niemieckiej żandarmerii wojskowej, a  po wojnie z okien takiej odnowionej kamienicy, pan Michał patrzył jak po usunięciu ruin, zbudowano na terenie wypalonej  dzielnicy nowe bloki mieszkalne socrealistycznego Muranowa. Po latach mówił, że nie było to dobre miejsce do mieszkania, pełne złych duchów i demonów, w którym na Polakach, mściły się żydowskie dusioły, strzygi i dybuki, za zajmowanie pożydowskich kamienic i mieszkań - ale cóż robić skoro nie miał innego lokum i dostał z kwaterunku taki parszywy przydział.    

      Otóż, ten „poeta, czasu kurz”, którejś nocy, pod koniec października 1993 roku, spał, jako się rzekło, na pieszym piętrze w pożydowskiej kamienicy i umierał na angina pectoris. Na wieńcówkę umiera się powoli, latami, więc i on budził się i zasypiał, śniąc o życiu i umieraniu, śniąc, że w jego łóżku kładzie się blondynka, w niebieskiej sukni z rozcięciem na boku aż do biodra, ukazując gołą nogę, a obfity biały cycek wysuwa się z dekoltu na poduszkę, a on się dziwi, że jeszcze żyje.   

    Umierał codziennie, na raty, a żona nic o tym nie wiedziała, bo i skąd, skoro sypiała w sąsiednim pokoju. A on zdychał – jak zwykł myśleć o sobie.

     Śniło mu się, że pisze, a może mówi, a może ktoś przez niego mówi, a może ktoś koło niego mówi, jakiś wiersz, mówi. Dawno zapomniany, ale dobrze mu znany, bo napisany przez niego, a on go słyszy bezgłośnie, wymawiany przez jakieś nieistniejące usta; przez jakieś abstrakcyjne usta nie-usta, które nie mają warg ani śliny, ani języka… A jednak słychać jak mówią, bez żadnej barwy, bez natężenia i pogłosu… Było tylko słychać, że „toto”, nie deklamuje, nie mówi, tylko stęka… stęka, dyszy jak umierający, umierającym mamrotem.

 

Biały... białym cieniem... niewidocznym -                                                                                                                 -  dalej droga ze sznurka...                                                                                              

agorafobia...  

musisz wiedzieć... byłaś pierwsza...                                                                                                                          - była inna... – byłaś… cała w pianach...

mokrych...  poprzez ręcznik... moje ręce...

musujących po kolanach...

potem znów... musisz wiedzieć...                                                                                                                      musisz czekać...

bez słów...

-

      Wpół do piątej nad ranem to najgorszy czas dla chorego z dusznicą bolesną, bo śnią mu się dławiące boginki a wodnice wkładają mu do gardła swoje zmysłowe, wiotkie palce i zimne obwisłe cycki.

      I tak było tym razem. Śniło mu się jakieś martwe dziecko, które zatykało mu rączką usta, a on usiłował je z siebie zepchnąć ze wstrętem. Była to niby niewinna zabawa z rozkoszną dziewczynką, ale spod spadających na buzię jasnych loczków, wstrząsanych od szczekającego psim szczekotem śmiechu, przebłyskiwały co chwilę martwe oczy starej, złej wiedźmy. A małe, drobne ząbki dziecięce, lśniły spod podniesionej, warczącej wargi, ostre jak u wściekłego psa. Mówiło mu, że gdyby nie był takim życiowym idiotą i fajtłapą, to ono by żyło, bo mógłby zapobiec jej chorobie, jego wyskrobaniu, utopieniu się w szambie, wykradzeniu przez Żydów na mace, nie dopuściłby do tego, gdyby był z niego troskliwy i przezorny tatuś.

 

 -xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

 

Chwila nr 2) – pan Kulbaka, były powstaniec, leży z głową na poduszce, ale ciągle mu się zdaje, że jego łóżko, to jest dno okopu na Chłodnej i czuć smrodem rozkładających się ciał.

     

      Zdechlacy pokroju Kulbaki śpią ciężko, oddychając z wysiłkiem, ale zarazem snem tak płytkim, że najlżejszy szelest może ich obudzić. Niczym kot nad dziurą, budząc się na najcichszy ruch myszy.     

  Pan Kulbaka też niby spał, a nie spał, bo wszystko słyszał, wszystkie nocne szmery i szelesty, kapanie wody z kranu, skrzypnięcia mebli, sapania duchów, wszystkie swoje jęknięcia. Co chwilę, w malignie, wypowiadał jakieś słowo, jakby bredził bez związku, nieprzytomny.

 

…byłaś pierwsza i ostatnia... jak ostatnia moja bajka...                                                                                    sprzed lat...

jak daleko tak uciekać będziesz mi.?.                                                                                                                 pointa w bajce jest fałszywa...

najwyraźniej drwi... ze słów moich… z brwi...  

których nie chcesz mi powiedzieć...                                                                                                                    wolisz zwlekać...

     

     Ten sześćdziesięcioletni mężczyzna, dysząc na zapoconej poduszce, śnił sny niespokojne, sny mordercy. Właściwie, po co kłamać, skoro nie śnił, tylko nadsłuchiwał sapania duchów dawnych mieszkańców, Żydów, delikatnych stąpań, westchnień i odgłosów krążącej śmierci. Czego tu cholery szukają?

      Słychać było jak ciężko oddycha, z wysiłkiem człowieka toczącego do góry młyńskie kamienie i rzęzi jakby duszony przez zmory. Przewalał się spoconą głową po bambetlu i darł piżamę na piersi, w której paliło go, jakby mu zasypano płuca gorącym popiołem. Brakowało mu powietrza, ale nie mógł się przebudzić. A gdy się budził, w chwilach odzyskanej pół przytomności mówił sobie, że to przecież nic groźnego, że to tylko sen, bo już wszystko złe, co się miało stać już się stało. Wtedy, w okresie społecznej zawieruchy lat balcerowiczowsko-dziewięćdziesiątych, już wiedział, że może spokojnie umrzeć, bo nic dobrego go nie czeka, że ideały młodości o naprawie świata na lepsze, diabli wzięli. To nic, mówił do siebie, już więcej nic złego... więc, należy to przespać.

       Przez charkot jego chrapania można było usłyszeć poszczególne, urywane słowa, wystękiwane ciężko, jakby bez związku i Hanka śpiąca w sąsiednim pokoju mogłaby je dosłyszeć, gdyby nie miała kaca po samotnym, wieczornym pijaństwie.

 - 

 …Może lepiej że nie jesteś niewolnicą...  swego brata...

 

Dało się słyszeć z pokoju Kulbaki, gdy pojękiwał przez sen:

     

…moją siostrą... moją żoną...

wymarzoną... olchą lepką...

że nie czekasz na obelgę...  na odwłoku położoną...

moją ręką... choćby lekko...

      

Znów zacharczał ruszając ręką, usiłując sięgnąć do szyi, jakby chciał zrzucić siedzącą na piersiach nocnicę.

 

…musisz wiedzieć moją ręką... czuć proporcję wieloboków...

opisanych w twoje ciało...                                                                                                                                  musisz wiedzieć, że już dłużej...

że przeklinać już nie mogę...                                                                                                                             musisz wiedzieć, że gdy przyszli…

po nas nocą... po nas dzieci...

gdy wrzeszczałem jak nietoperz zaśliniony... mokry, ślepy...

głosy ich drapałem dłońmi pokracznymi...                                                                                                             ale, po co...

Jebane…

      Znowu jęknął, jakby go zabolało w osierdziu. Gdyby ktoś był przy tym, w pokoju, i słyszał to wulgarne słowo, wydobywające się z jego krtani, między jednym a drugim interwałem chrapania, pomyślałby, że nie zostało ono wypowiedziane w głębokim westchnieniu, ale że samo jest owym głębokim westchnieniem wydobytym wraz ze świstem powietrza z głębi płuc i krtani. Sylaba „je  była jakby odgłosem wydechu, szumu strugi powietrza wypychanego przez przeponę; sylaba „ba” była quasi-dźwiękiem niosącego się od rozwierających się warg wypuszczających fale powietrza odbitych od głośni podniebienia i sylaba „ne” była już tylko cichym szmerem końcówki uchodzącego powietrza z aparatu gębowego, tego kandydata na moribundusa.

 

skrent
O mnie skrent

sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura