1945 rok. Niezwyciężona i nieulękła Armia Czerwona (nie jestem bynajmniej sarkastyczny – trudno jest nie być odważnym, kiedy w plecy wciąż celują żołnierze NKWD) na swych bagnetach niesie pokój i wyzwolenie. Komu i od czego… Długo można by wymieniać. Masom pracującym, narodom zniewolonym, robotnikom ciemiężonym, wyzwalają zaś od kułaka, od ciemiężcy, od faszysty, od imperialisty, od pana, od kapitalisty, od hitlerowca, nawet od Polaka. Sowieckim dywizjom towarzyszy brzęk zrywanych kajdan, od Bałtyku do Morza Czarnego. Cała Europa Środkowowschodnia zostaje przygnieciona tonami wolności. „Wyzwalamy was!” wrzeszczą politrucy do schrypnięcia gardeł, „Wyzwalamy was!” głoszą setki, tysiące i miliony ulotek rozdawanych ludności, „Wyzwalamy was!” witają tę samą ludność prości żołnierze, „Wyzwalamy was!” pocieszają idący za wojskiem politycy, ekonomiści, intelektualiści, administracja…
I wyzwalają. Zajadle i starannie, tak by kamień na kamieniu nie pozostał. Najpierw Zachodnią Ukrainę i Białą Ruś spod ucisku Polaków. Potem Polaków spod ucisku „hitlerowców”. Na linii Łaby robią chwilowy postój, przez pewien czas będą bronić „dobrych Niemców” z Deutsche Demokratische Republik przed „złymi Niemcami” z Bundesrepublik Deutschland, Armią Renu, USAF, potem NATO. Nikt nie przewidział, że postój okaże się linią końcową, „sowieckaja swoboda” zaś zsiądzie z czołgu i się okopie. Na razie jednak pół Europy jest wyzwolone. I co dalej?
Jeśli sądzili Państwo, że pokuszę się na dwóch stronach maszynopisu streszczać powojenne lata sowieckiego demipaneuropejskiego łagru, to muszę PT Czytelników rozczarować. Nie jestem aż tak szalony. Ograniczę się jedynie do starej, poczciwej krainy między Bałtykiem a Tatrami, która właśnie brutalnie i wbrew jej woli zostaje przestawiona z koncepcji jagiellońskiej na koncepcję piastowską.
Zwracam Państwa uwagę na powyższe sformułowanie, wrócimy bowiem jeszcze do niego w dalszej części tekstu. Teraz jednak chcę przejść do zasadniczego pytania: „Jakim cudem ideologia za punkt honoru stawiająca sobie wymazanie słowa „naród” ze słowników staje się nacjonalistyczna?”
Po pierwsze, musimy sobie przypomnieć starą prawdę, często przypisywaną Talleyrandowi, a powtórzoną przez Gomułkę: „Nie da się rządzić, siedząc na bagnetach”. Są oczywiście osoby lubiące popisywać się czarnowidztwem, które prychną i machną ręką w geście oznaczającym „żaden problem”. Niniejszym oświadczam, że się mylą. Koronnym argumentem jest tutaj ekonomia: zbudowanie aparatu represji, który zastąpiłby legitymację we wszelkich jej aspektach, jest ponad siły każdego budżetu. Nawet w państwie, które było najbliżej oparciu się w całości na terrorze, czyli w Kraju Rad, nikt nie odważył się na to. Proszę zwrócić uwagę, że pies z kulawą nogą nigdy nie mruknął nawet, że władza w Związku Sowieckim jest nieprawomocna, choć przecież była. Koniecznym warunkiem, by to osiągnąć, jest zdobyć legitymizację.
Różne były legitymizacje w ciągu dziejów: Weber wprowadza podział na charyzmatyczne, racjonalno-legalne i tradycyjne, dobry, według mnie, jak każdy inny. Pragnę jedynie zaznaczyć, że nacjonalistyczna legitymizacja wcale nie należy do starych, wręcz przeciwnie. Jest wytworem stosunkowo nowym, powstałym pod koniec XIX wieku, którego istnienie zostało przypieczętowane traktatem wersalskim i wypowiedziami Woodrow-Wilsona o „wchodzeniu w erę państw narodowych”. Koncepcja chwyciła i w kilka lat zdobyła dominującą pozycję wśród innych. Śledzenie tego procesu jest tematem na inny artykuł, dość powiedzieć, że efekty tego widzimy wszędzie dookoła, od granic państwa zaczynając, na kalendarzu kończąc. Komuniści w 1945 roku zostali postawieni przed trudnym wyborem. Musieli zdecydować, na jakiej legitymizacji będą chcieli się opierać. Boska odpadła w przedbiegach, trzeba mieć naprawdę pokręcone poczucie humoru, by komunistów przedstawiać jako Bożych pomazańców. Podobnie miała się sprawa z legitymizacją tradycyjną, wszak ci nieliczni przedwojenni komuniści byli starannie wyłapywanie i uważani za wrogów państwa. Legitymizacja nacjonalistyczna jako jedyna rokowała nadzieje powodzenia. Wszak już raz okazała się skuteczna: kiedy w 1941 niemieckie kolumny pancerne rozbijały w drebiezgi ześrodkowane nad granicą sowieckie jednostki, komuniści właśnie do narodu i patriotyzmu się odwoływali. Jasno widać to już w samej nazwie „Wielka Wojna Ojczyźniana”. Z co drugiego plakatu „Matuszka Rossija” hardo spogląda na patrzącego. Aleksander Newski, Dymitr Doński, Kuźma Minin, Dymitr Pożarski czy Aleksander Suworow zostają galopem awansowani do rangi bohaterów… no właśnie: narodowych. A wcześniej nawet, w 1939 roku jeszcze: komu Armia Czerwona niesie wolność 17 września? Wszak nie robotnikom i chłopom lecz „narodom Zachodniej Ukrainy i Białorusi”. Kto nie wierzy, niechaj sprawdzi. Wspomniałem o koncepcji jagiellońskiej i piastowskiej. Tutaj też nacjonalistyczna legitymizacja spada jak z nieba: czemuż to mamy oddawać ziemie, które od czasu Unii Lubelskiej wchodzą w skład Rzeczpospolitej (Nie Polski!)? Bo nie zamieszkuje ich naród polski. Koniec, kropka. Marx, gdyby żył, słysząc internacjonalistów używających takiego argumentu, umarłby zapewne ze zdziwienia. I tak z ziem, które od wieków były w posiadaniu Najjaśniejszej, robi się tereny etnicznie, więc i państwowo obce, zaś tzw. Ziemie Odzyskane („Utracone” w XIII wieku, więc posiadane przez trzy wieki), raptem stają się nasze, „prasłowiańskie”.
W procesie tym jest jeszcze jeden, dotychczas pominięty czynnik, specyficzny dla naszego kraju: komunistów w Polsce serdecznie nienawidzono. Wspomnienia 1920 i 1939 roku były bardzo żywe i rzutowałyby na każdego, kto chciałby się wysługiwać „ruskim”, „czerwonym” czy „bolszewikom”. Polscy komuniści zostali postawieni w paskudnej dla nich sytuacji: pomimo tego, że to Moskwa pociągała za sznurki, oni musieli pokazać się jako patrioci klasy brylantowej, świętsi od papieża. Konia z rzędem dla człowieka, który w pierwszych odezwach organów komunistycznych znajdzie słowo „robotnik”, „chłop”, „klasa robotnicza” czy inne tego typu bez przymiotnika „polski” we wszystkich przypadkach.
Kiedy uświadomiono sobie konieczność odwołań do narodu, dalej sprawa poszła już błyskawicznie. Już sama nazwa partii to pokazuje: nie Komunistyczna Partia Polski, gdzie „Polski” oznacza li tylko teren działania, lecz Polska Partia Robotnicza. POLSKA Partia Robotnicza. POLSKI Komitet Wyzwolenia NARODOWEGO, tym razem dwa odniesienia naraz. Krajowa, Wojewódzka, Powiatowa czy Gminna Rada NARODOWA. Wszędzie w nazwach Naród i Polska. Podobnie w retoryce. Na Marii Skłodowskiej wymuszony zostaje rozwód i powrót do nazwiska panieńskiego, Fryderyk Chopin zaskoczony odkrywa, że jest Fryderykiem Szopenem. W artykule otwierającym wydanie „Głosu Warszawy” z 3 maja 1943 roku, poświęconym rocznicy Konstytucji 3 Maja, w ośmiozdaniowym artykule odmienione przez przypadki słowo „naród” pada 6 razy, zaś rok wcześniej, w październiku 1942 roku, na łamach „Trybuny Wolności” Marx, Engels i Lenin otrzymali najgorszy, najboleśniejszy cios. Artykuł „W imieniu narodu”: „Nie naszą rzeczą jest troszczyć się o możliwość zysku i wyzysku ciemiężycieli ludu. Lecz walkę swoją prowadzimy nie w imię interesów klasowych, a w imię całego narodu.” I, by nie przedłużać, słowa samego Gomułki wygłoszone na zamkniętym posiedzeniu KC PZPR w maju 1945 roku: „Masy powinny nas uważać za polską partię, niech nas atakują jako polskich komunistów, nie jako agenturę”.
Przykłady dalsze można by mnożyć i mnożyć, Czytelnik sam też jest w stanie je bez problemu powynajdywać, więc dalsze wymienianie ich jest bezzasadne. Dążyłem do wykazania, jak pełna nacjonalizmu była retoryka komunistyczna w swym pierwszym okresie (Nie tylko pierwszym, nawiasem mówiąc. Przypomnijmy sobie chociaż Patriotyczny Ruch Odrodzenia NARODOWEGO i Wojskową Radę Ocalenia NARODOWEGO.). Osoby zainteresowane tematem lub nieprzekonane odsyłam do książki, z której często a gęsto korzystałem, przygotowując ten artykuł: „Komunizm, legitymizacja, nacjonalizm. Nacjonalistyczna legitymizacja władzy komunistycznej w Polsce”, autorstwa Marcina Zaremby. Na koniec zaś nie wytrzymam i zadam przewrotne pytanie: co złego widzimy w retoryce i ideologii nacjonalistycznej, skoro używali jej na co dzień nawet jej najbardziej nieprzejednani, śmiertelni wrogowie?
Przemysław Mrówka
---
Tekst ukazał się pierwotnie w grudniowym numerze „Gońca Wolności”.
www.koliber.org
Stowarzyszenie KoLiber to ogólnopolska organizacja łącząca ludzi o poglądach konserwatywnych oraz wolnorynkowych. Posiadamy ponad 20 oddziałów w miastach całej Polski.
Konserwatyści, liberałowie, libertarianie, wolnościowcy, monarchiści, minarchiści, anarchokapitaliści, antykomuniści. Licealiści, studenci i przedsiębiorcy - młode pokolenie, któremu bliskie są wartości takie jak: ochrona własności, wolność gospodarcza, rozwój samorządności, szacunek dla historii i tradycji oraz silne i bezpieczne państwo.
W naszej działalności dążymy do:
I Realizacji idei wolnego społeczeństwa.
II Całkowitego poddania gospodarki mechanizmom rynkowym.
III Obrony suwerenności państwowej.
IV Stworzenia "silnego państwa minimum" opartego na rządach Prawa.
V Rozwoju samorządności.
VI Poszanowania tradycji i historii.
VII Uznania szczególnej roli Rodziny
Działając w KoLibrze pragniemy zarazem inspirująco i twórczo wykorzystać spędzany wspólnie czas. Pole naszej działalności jest niezwykle szerokie: od tak poważnych przedsięwzięć jak międzynarodowe konferencje, obozy naukowe, panele dyskusyjne poprzez uliczne manifestacje aż po nieformalne spotkania, imprezy integracyjne oraz pikniki.
Różnorodność nurtów sprawia, że są wśród nas ludzie o różnych poglądach. I właśnie to jest naszą siłą. Nie zawsze się zgadzamy, ale to jedyne takie miejsce na polskiej scenie politycznej, gdzie prawica potrafi rozmawiać i wypracowywać kompromisy.
Poszczególne teksty zamieszczane na blogu nie są oficjalnym stanowiskiem Stowarzyszenia.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka