SREBRNY I DREWNIANY
DESZCZ
- To już koniec! Zawracam… zobacz jakie mam bąble! – powiedziała Mania wyjmując nogę ze śpiwora, w trzecim dniu pielgrzymowania na Jasną Górę.
- Zaczekaj! Zaraz siostra szybkonoga przekłuje go. – oznajmiła dziewczyna, która po spakowaniu swego posłania sprawnie ześlizgiwała się ze sterty siana w zapolu.
- Nie! Za ciężka trasa! Starałam się… choć idę w pewnej intencji lecz spanie w stodołach, mycie się w zimnej wodzie, wczesne wstawanie… to wszystko mnie przerasta… – po chwili desperackiego wywodu dodała. – Nie jestem odporna, tak jak ty.
- Gdy idzie się pierwszy raz, zawsze są opory. Musisz przezwyciężyć słabość a pot i ból wzmocnią cię, dadzą nową energię lecz musisz dojść do celu... – zachęcała współtowarzyszka stojąca już na klepisku. – Jeśli masz intencję, więc musisz ją ofiarować poprzez wysiłek, pokorę i wyrzeczenia. Coś za coś… heee…
Po przekłuciu bąbelka Mania spakowała plecak i zamiast iść na mszę świętą zaczęła szukać przystanku wskazanego przez pielgrzymów. Był po przekątnej do frontowych drzwi kościoła. Przedostawszy się przez zwarty tłum usiadła na łące z tyłu wiaty, gdyż autobus odjeżdżał do Warszawy dopiero za półtorej godziny.
Dookoła siedzieli w skupieniu lub stali młodzi ludzie z Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymki. Wśród nich była ośmioletnia Agnieszka, która szła z dziadkiem lecz od pierwszego dnia dreptała przy boku Mani, a może dlatego, że i jej dziadek też zawsze był obok Mani. Szli z grupą biało-żółtą, zwaną papieską.
Mania przesunęła się bliżej dziewczynki.
- Agnieszka ja wracam do Warszawy. Nie mam już siły iść dalej ... zrobił mi się na nodze bąbel… – szepnęła pochylając się nad dzieckiem, jakbym bała się, że ktoś usłyszy jej wyznanie.
Dziecko spojrzało w jej oczy bardzo smutno i nie skomentowało. Rozpoczęła się właśnie msza święta i zaczął siąpić deszcz, i z każdą minutą nasilał się.
Mania wyjęłam z plecaka pelerynę, Agnieszka również. Stały w milczeniu obok siebie, bo nasiąkła trawa nie zachęcała do siedzenie. Po chwili Agnieszka wślizgnęła się pod pelerynę Mani i przytuliła się. Kobieta poczuła gorącą falę ciepła ogarniającą jej ciało.
- Mogłaby być moją córką – pomyślała. I potoczyła się w jej głowie kaskada myśli. – Nie mogę zawrócić! Nie mogę jej zostawić! Muszę się zmobilizować, jestem w wieku jej matki. Agnieszka nie może we mnie zwątpić, po prostu.. po ludzku… będzie mi wstyd!
Deszcz padał krótko i był ciepły, orzeźwiający jak prysznic co obmywa zmęczone, spocone ciało. Agnieszka nie wychodząc spod peleryny Mani, wzięła jej rękę w swą małą rączkę i poprowadziła w kierunku kościoła.
- O! tam, stoi mój dziadek. Chodźmy! – zawołała, a jej głos podobny był do szczebiotu skowronka.
W kolejne dni pielgrzymowania dziewczynka zjawiała się zawsze przy Mani, gdy dopadało ją zwątpienie: w celowość pielgrzymowania. Agnieszka sięgała wówczas po jej dłoń, obejmowała ją i mówiła pokornie:
- Bolą mnie nogi. Czy mogę się trzymać ciebie?
- Agnieszko, jesteś największą bohaterką – przyciszyła głos i obejrzała się dokoła – Wiesz, mam mały sekret.... ten pielgrzymi trud chcę podarować komuś, raczej za kogoś... kto nie żyje, a ty dajesz mi motywacje by iść dalej i wypełnić intencję.
Nie usłyszała szczebiotu i pytań dziecięcych, mocny uścisk dłoni i żwawsze kroki były odpowiedzią.
W STODOLE
Agnieszka nie opuszczała mnie, towarzyszyła mi już siódmy dzień. Spała z dziadkiem w namiocie, a ja w stodołach wraz z grupą dziewczyn z Białorusi i Ukrainy, które po raz pierwszy dołączyły do Akademickiej Pielgrzymki, by spotkać się w Częstochowie z Papieżem Janem Pawłem II. Z naszym Papieżem.
Tej nocy obok mnie, jak zwykle od pierwszego dnia pielgrzymki, spała Ludmiła. Po prostu Luda, tak nazywaliśmy ją. Świetnie mówiła po polsku. Urodziła się koło Nowogródka, w polskiej rodzinie.
Luda była jeszcze przed stodołą. Myła się. Ułożyłam na wygładzonej kopie siana jej śpiwór tuż obok swojego. Siedziałam już w nim, gdy ona wchodziła po drabinie by zwinnie przeturlać się po snopkach żyta i dotrzeć do legowiska na sianie.
Nagle poczułam odpinanie się łańcuszka, sięgnęłam ręką w kierunku szyi. Rozpięty łańcuszek łaskotał mnie po piersiach. Krzyżyka nie było. W przerażeniu zaczęłam macać okolice piersi i szyi. Górę dresu miałam jeszcze nie zapiętą, a w śpiworze wałkowało się siano.
- Ojej ! – zawołałam przeraźliwie – Zgubiłam… Dajcie latarkę!
- Co się stało? – zapytała Luda przebierając się do snu.
Siedziałam bez ruchu. Nie słyszałam pytań współ pielgrzymów i nie widziałam Ludy.
Boże, przecież nie odnajdę maleńkiej blaszki w tym sianie...?
Ty wiesz, Panie jak bardzo chciałam poświęcić i nosić go stale, byś odpuścił grzechy Pawłowi, że powiesił się. Czuję się winna.
Nie odpisywałam na jego listy. Co miałam mu pisać? Że kocham innego?
Milczałam nawet wtedy, kiedy poinformował, że nie chce dłużej żyć, bo życie jego nie ma sensu beze mnie.
Panie, ja wtedy milczałam!
Nie napisałam żadnego słowa, ani dobrego ani złego.
Proszę odpuść mu winy i mnie.... Byłam przeciwna noszeniu wszelkich oznak religijnych na szyi.
Uważałam, że powinniśmy Cię nosić w sercu, nie na piersiach.
Mówiłam Panie, tyle złych słów. Wybacz mi proszę moje zwątpienie...
Ty Panie wiesz, że chciałam poświęcić go i nosić byś mnie chronił przed złym duchem i wybawił od piekielnej męki Pawła. Bądź mu miłosierny…
Nie wiem jak długo tkwiłam w tym rozpamiętywaniu.
- W czym mogę ci pomóc? – pytała Luda.
Przytuliła mnie, gdy po spazmatycznych okrzykach o pomoc siedziałam nieruchomo z głową schowaną miedzy kolanami, jej dotyk obudził mnie z odrętwienia. Ponowiłam próbę szukania.
- Dziękuję. Proszę, śpij.
Cichutko położyła się. Ja dalej siedziałam jak skamieniała. Próbowałam znów mówić do Boga, prosić, przepraszać, lecz nie umiałam już skupić się w modlitewnej medytacji.
Dookoła słychać było chrapanie i posapywanie. Dziewczyny po każdym etapie padały jak kłody drewna. Bywało, że nie doszły do wiadra z wodą. Szorowały się dopiero o świcie pełne energii i zapału. Skąd czerpały siłę?
Zabolał mnie kręgosłup od siedzenia w tej esowatej pozycji, położyłam się. Jutro trudny etap do przejścia.
Mimo woli pociągnęłam ręką jeszcze raz po rozpiętym śpiworze. Powoli wybierałam źdźbła suchej, szeleszczącej trawy. Nagle poczułam coś metalowego.
- Panie, Ty wszystko możesz ... – wyszeptałam trzymając w garści krzyżyk jak największy skarb. Znów usiadłam i zgłębiłam się w dziękczynnych modlitwach.
- Znalazłaś? – zapytała Luda w tym samych tonie.
- Tak... – oznajmiłam jeszcze ciszej.
Moje zdumienie i pokora nie miały granic. Luda szeptała słowa modlitwy po rosyjsku. Potem usnęłyśmy.
Musiało minąć już parę godzin, gdy obudził mnie przeraźliwy krzyk i słowo:
- O Boże!
Wyraźnie słyszałam słowo o Boże, potem znów bulgotanie i charczenie jakby ktoś kogoś dusił. Przed stodołą wył pies. Jego głos brzmiał złowieszczo.
- Luda słyszysz to !? – wyjąkałam sparaliżowana strachem i przysunęłam się do niej.
Szeptała coś po rosyjsku. Brzmiało to jak mantra, jak cerkiewny zaśpiew. Nie potrafiłam się modlić. Patrzyłam na niebo przez uchylone wrota stodoły. Gwiazdy wyglądały jak miliard dojrzałych czereśni. Migotały i wisiały tuż nad podwórkiem. Miałam wrażenie, że niebo przybliżyło się do ziemi, otulało nas, dotykało naszych śpiących głów.
Kiedy gwiazdy zaczęły się oddalać, różowe poblaski rozjaśniać krawędź nieba – wstałyśmy, żeby przygotowywać śniadanie dla całej grupy biało-żółtej.
Był zwyczaj, że wszystkie posiłki jedliśmy razem. Kolejne wachty przygotowywały jedzenie. Tego poranka nie była to nasza kolej. Gdy przyszła grupa wyznaczona do pracy, zobaczyła długie płachty obrusów rozciągnięte na trawie i zapełnione kolorowymi, apetycznymi kanapkami.
Poszłyśmy z Ludą myć się. Agnieszka już plątała się wokół nas, nasz ranny skowronek. Koło studni zrobił się gwar. Na kamieniu siedziała płacząca dziewczyna.
- Masz jakiś problem? Co się stało? – usiadłam obok niej.
- Zgubiłam… zgubiłam… tej nocy...ojejku.. – i znów chlipała, a raczej łkała.
- Coo?? Zgubiłaś… co… – dopytywałam się przytulając ją i myślałam o nocnym incydencie z własnym, srebrnym krzyżykiem.
- Zgubiłam w sianie drewniany krzyż, który przywiozła mi z Rzymu moja siostra… – Ręce splotła wokół szyi jakby bolało ją gardło. – Był poświęcony przez Papieża... – mówiła już spokojniej, ale łzy toczyły się po jej policzku jak małe kryształki.
Po chwili.
– Krzyżyk zrobiony był z gatunku drzewa, na którym ukrzyżowano Chrystusa. On mnie chronił... – Znów cichy szloch przetoczył się po podwórku. – Co ja teraz zrobię ? – głaskała dalej szyję.
- Nie płacz. Proszę, spójrz na ten srebrny... – wyciągnęłam spod bluzki srebrny krzyżyk – Jeszcze nie jest poświęcony. Wczoraj, gdy szłam spać, odpiął się łańcuszek i krzyżyk skrył się w śpiworze wypełnionym sianem, a był jeszcze nie zasunięty. Siano pod wpływem mojego nerwowego szamotania dosypywało się do śpiwora… I odnalazłam go.... – Zawiesiłam głos, jakbym rozpamiętywała nocne wypadki. – Ta blaszka nie uświęciłaby tego miejsca. W tej stodole na pewno stało się, kiedyś, coś złego. Twój papieski, drewniany krzyż ma moc. Nie szukaj go, niech on tu zostanie... – mówiłam pokornie, ale przekonywująco.
Magda patrzyła na mnie szklanymi źrenicami, chłonęła każde słowo. Opowiedziałam jej w jakiej intencji idę, i, że mój kolega Paweł powiesił się w podobnej stodole, i, że ten nocny krzyk i szamotanie – to było zapewne echo czynu Pawła.
Wstała pełna blasku, bez oznak płaczu i stanęła w kolejce za Agnieszką po wodę do mycia.
- Ciociu Marysiu – tak nazywała mnie Agnieszka – przyjdź, jest jeszcze ciepła woda w garnkach. I we wiaderku! Zajęłam ci kolejkę.
Inne tematy w dziale Kultura