Wyróżnienie w konkursie literackim „Moje wędrówki po Warszawie 1944- 2004”
OKNO Z WIDOKIEM
ROK 2004
Przed Halą Banacha w sobotnie przedpołudnie jest tłoczno jak na ulicy Marszałkowskiej w czasie obchodów pierwszomajowych. Osoby handlujące przeniosły się z bazaru na chodnik ulicy Grójeckiej. Sprzedawcy i kupcy kłębią się nerwowo, przepychają, przekrzykują. Ktoś szuka miejsca na rozłożenie swojego towaru.
- Ścieśnijcie się! Zróbcie mi miejsce na karton! – wołał chudy mężczyzna taszcząc wypchane torby. – Zaczniemy w grupie działalność przestępczą... ha, ha, ha.... – cieszył się – A czyj ten zajebisty neseser? – wskazał na walizkę z ciemnobrązowej skóry.
Walizka podobna była do starodruku. Czy w czasie Powstania Warszawskiego przenoszono w niej kiełbasę lub ulotki? Może jakaś warszawianka pośpiesznie pakowała garderobę i nie zdążyła, bo strop zwalił się na jej głowę a z tej pożogi waliza, właśnie waliza ocalała. Dziś wyleguje się obok rozłożonego kartonu udającego sklepową ladę.
- No zobacz ?!... przyjacielu, prosiłem cię, żebyś posunął się – chudy kontynuował monolog zwracając się do kolegi w zielonej kurtce, a który nie zamierzał przesunąć polowego łóżka /w żargonie bazaru: „polówka”/, i nie chciał przesunąć walizy z ciemnobrązowej skóry.
- Posłuchaj! – zeźlił się chudy – Ręce są po to, by liczyły pieniądze, a nogi służą do bicia…
- To ty uważaj! bo ja ci kopa załaduję…! – odpowiedział właściciel walizki i zawiesił głos.
Na horyzoncie, wśród gęstwiny ludzkiej, zamajaczyły czarno-żółte mundury ochroniarzy. Chodzili, a raczej spacerowali. Chudy mężczyzna odważnie, lekkim kuksańcem wywalczył miejsce na karton i gdy ochroniarze byli na wysokości jego kartonu, na którym rozkładał stare gazety, książki i płyty gramofonowe powiedział:
- Proszę pana, proszę pana, prosiłem, żeby pan się nie wałęsał ... – i po pauzie dodał – Kupcie panowie! kupcie panie... to co leży po tej stronie nadaje się do produkcji bomb, a to co leży po tej stronie nadaje się do spożycia...
Ochroniarze przeszli i może nie słyszeli lub udawali, że nie słyszą, a on dalej kontynuował.
- Co pan tak chodzisz? Co pan tak myślisz, jeszcze co wymyślisz... – ewidentnie zwracał się do ochroniarzy. Prowokował ich.
- Lepiej niech idą, bo naprawdę coś wymyślą – powiedział już pokojowym głosem właściciel walizki.
Bazarowe życie wirowało, kotłowały się słowa jak pranie w pralce marki Frania: ile to kosztuje? za ile? dlaczego tak drogo? co mi tu pan będziesz kitował… itd. itp..
Przy walizce zatrzymał się mężczyzna w wieku siedemdziesięciu pięciu lat lub może mniej. Sądząc po ubraniu: niezamożny lecz bardzo dbający o swój ubiór. Z trudem pochylił się nad walizką. W pozycji pół przygiętej oglądał skrupulatnie walizkę, jakby szukał na niej jakiegoś śladu. Pogłaskał skórę. Rozpiął sprzączki. Włożył rękę do środka. W tym królewskim ukłonie przed walizką – tkwił parę chwil. Nie zapytał o cenę. Majestatycznie postawił ją na trotuarze.
- Taką samą mieliśmy przed wojną, gdy wyjeżdżałem z rodzicami z Warszawy do wód, mama pakowała w nią nasze ubrania... moje i siostry... – zamilkł. Zadumał się. Głaskał walizkę – Niestety siostra zginęła. Zastrzelili ją Niemcy kiedy uciekała z łapanki. Miała przy sobie... – nie dokończył zdania, pokrótkiejprzerwiedodał :
- Miała niecałe czternaście lat. Nie chciała mnie zabrać na akcje AK, choć już skończyłem dziesięć. Zginęła w osiemdziesiątym dniu powstania... A walizka? Walizka po prostu spaliła się w pożarze... Mieszkaliśmy na Chmielnej… .
Zapanowała dookolna cisza jak podczas podniesienia w czasie mszy, jakby życie bazaru przeniosło się na inną ulicę. Chudy mężczyzna chciał rozproszyć zadumę i wziął pierwszą lepszą książkę ze swojego kramiku i powiedział:
- To kup pan książkę. Dobra książka. „ Władca czasu”. Czytałem.
- Nie mam czasu – zaśmiał się starszy pan.
- A kto ma czas ? – zarechotał chudy.
- Władca czasu... – odpowiedział, spojrzał jeszcze raz na walizkę i powoli oddalił się. Wmieszał się w tłum.
KOLEJNY DZIEŃ
Ten sam bazar, to samo miejsce, ci sami sprzedawcy.
- Wiecie, że Bolek nie jest antysemitą – oznajmił właściciel skórzanej walizy.
- Kto jest terrorystą nie może być antyterrorystą – zaśmiał się sprzedawca starych książek. Sarkastycznie dodał – Od jutra, od 1 maja 2004 zaczniemy nowy rok!
- Chciałeś powiedzieć przyjacielu, że zaczniemy nową erę Unii i nowe święto pracy, pierwszomajowe – skontrował właściciel walizki i dodał – ale hitlerowskie Niemcy powiedziały dwa razy NIE. Miałem od czerwca pojechać do nich do pracy… – poinformował.
- Gdzie ty się pchasz przyjacielu? Zapomniałeś, że w czasie wojny nas przetrzebili!
- Czy muszę rozpamiętywać nie swoje rany? Mam dość rozmyślań o wojnie. Piotruś! Herbaty zostało cóś ? – zawołał chłopak sprzedający bluzki czyli markowe podróbki.
- Masz! i żłob jak piwo, ma już trzy tygodnie! Nie było mrozu… jest jeszcze ciepła – powiedział chudy sprzedawca książek nazwany Piotrusiem.
- Lepiej pij mleko. Będziesz wielki i głupi jak mawiają. W mleku tyle toksyn – skomentował mężczyzna, akurat zatrzymał się przed kramikiem starych książek i kaset gramofonowych i dodał:
- Nie chce pan kupić kart telefonicznych? Hurtem sprzedam! Tanio. Mam super okazy. Dla kolekcjonerów to gratka. Kasa mi pilnie potrzebna… – zaproponował nowoprzybyły mężczyzna.
- Idź pan do diabła! – wykrzyknął sprzedawca podróbek, jakby bał się konkurencji choć ten handlował zgoła innym towarem.
- Zobacz, mam rarytas! Kartę telefoniczną TP. Na rewersie jest Pomnik Małego Powstańca. Wydano ją w pięćdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego. Jak powstanie Muzeum Powstańców – będzie w cenie mówił nowoprzybyły.
- To idź pan do muzeum, może kupią. Czy choć wie pan, gdzie stoi pomnik Małego Powstańca? – wtrącił się do rozmowy Piotruś.
- No ooo… gdzieś na Jasnej albo w pobliżu… – odpowiedział handlarz kart telefonicznych.
- Obok Jasnej stoi inny pomnik! Taki narodowy: many, many… na Placu Powstańców – rzekł zdenerwowanym głosem Piotruś unosząc głowę znad sterty książek, które akurat układał.
- Ja wiem! Gdzieś na Starym Mieście, chyba na Rynku!? – zawołał chłopak od podróbek popijając herbatę.
- Co za trąby! Na Starym Rynku, owszem stoi pomnik, ale Syrenki. Pamiętam Małego Powstańca jak wygląda, ale nie pamiętam lokalizacji. – oznajmił właściciel walizki.
- Koło szewca stoi panowie! Obok Kilińskiego! – powiedział Piotruś już spokojnym, belferskim głosem i kontynuował – Obaj stoją przy murach Starego Miasta, zwanymi umocnieniami obronnymi. Pewno durnie też nie wiecie, gdzie jest miasto śpiących bohaterów? „ Zośki”, „Parasola”, „ Kolumbów”. To nasz rocznik! Czy poszlibyśmy bić się za ojczyznę, jak oni, wtedy w 44 –tym? 60 lat temu to było… – zadumał się.
- Kto ich pamięta? Popatrz na ludzi na bazarze. Targują się o każdą złotówkę. Pół bazaru przejdą szukając okazji: gdzie taniej. Sądzisz, że oni myślą o pomnikach!? – mówił wzburzonym tonem właściciel walizki – Dziś trzy przestanki targałem towar na plecach. Wysiadłem z tramwaju, bo kanary grasowały. Nie miałem pieniędzy na bilet. Nie miałem złotych: dwa i groszy czterdzieści. Nie miałem ! Nic jeszcze nie sprzedałem! Nie kupiłem jedzenia. A ty mi o Powązkach, o pomnikach lekcje będziesz dawał!? Zapytaj się? Zapytaj się, czy ten dzieciak, który teraz przeszedł obok nas, z matką, czy on walczyć będzie za ojczyznę? Za ojczyznę Unię! Zapytaj się, czy wie, gdzie jest pomnik jego rówieśnika, bohatera z Powstania Warszawskiego? Zapytaj!
Zapanowała konsternacja. Wokół kramików ruch zmalał. Rzadko kto zatrzymywał się przy stoisku z bluzkami imitującymi markowy towar. Rzadko kto pochylał się nad książkami. Ucichło, jakby kupujący wyczuli, że teraz toczą się tu ważne, narodowe dysputy.
Od kilku dni przysłuchuję się tym bazarowym rozmowom. Dzięki kramikowi, który stał się miejscem mojej pracy: widzę więcej. Jako osoba bezrobotna, zwolniona bezpodstawnie z pracy, myślę, że bazary nie są marginesem życia ojczyzny. To elita nie chodzi na bazary.Myślęo swoich korzeniach z Warszawą i… czy poszedłbym za nią ginąć jak Kolumbowie?
OKNO Z WIDOKIEM NA LAS KABACKI
Mój romans z Warszawą zaczął się dużo wcześniej niż od momentu zamieszkania na Ursynowie; i nie od współorganizowania korowskiej biblioteki w Kościele na Placu Grzybowskim, gdzie wspólnie z Gwidonem, Zbyszkiem G. i Grzesiem K. Z. gromadziliśmy podziemne wydawnictwo KOR-u; rozklejaliśmy ulotki, a duch podziemnej walki uskrzydlał nas, bo uważaliśmy, że robimy rzeczy wielkie dla Warszawy, dla Ojczyzny.
Mój romans z Warszawą zaczął się, już wtedy, kiedy jeszcze nie byłem nawet w planach rodziców. Poznali się w drodze do obozu w Pruszkowie. Rodzice opuścili Warszawę w roku czterdziestym czwartym – poganiani przez Niemców.
W rodzinnych opowieściach pojawiały się informacje o płonącej Warszawie, o łapankach, o tym jak zginął sąsiad, bo przewoził kiełbasę, a pod kiełbasami miał ulotki. Tak naprawdę nie słuchałem ich wspomnień. I nie będą słuchać wspomnień moje dzieci: Janek i Kasia: o moim rozlepianiu ulotek Solidarności, które rozdawałem wśród znajomych lub wkładałem w miejskiej bibliotece do poczytnych książek… aż któregoś dnia... Aż któregoś dnia zorganizowano prowokację lecz nie udowodniono mi czynu zabronionego. Zostałem posądzony o kradzież pieniędzy bibliotekarce. Znalazłem się na komendzie MO, na której nie pytano o kradzież lecz przesłuchujący mnie śledczy wyjął z biurka kartkę z odręcznie napisanym wierszem i zapytał: - Czy pan jest autorem tego wiersza?
- Nie ! Piszę lepsze. To jest grafomański tekst. – odrzekłem po przeczytaniu.
Incydent uczynienia ze mnie złodzieja, mocno mną wstrząsnął. Zacząłem powoli wycofywać się z intensywnych akcji Solidarności. Książki, które każdy z nas musiał zabrać z korowskiej biblioteki przy kościele na Placu Grzybowskim, rozdałem wśród rodziny i znajomych. Nie chciałem ich trzymać w domu. Na jakiś czas przestałem uczestniczyć w akcjach ulotkowych.
Moje dzieci mają swoje ulotki do rozniesienia. Już nie kochają ojczyzny jak ich pradziadowie. Moje dzieci chyba również nie pamiętają, gdzie stoi pomnik Małego Powstańca. Ich rówieśnika. Lekcje o okresie Powstania Warszawskiego traktują jako nudną, pełną dat i nazwisk do zapamiętania. Moja wina.
Za oknem już wiosna nieśmiało zieleni się w brzozowych samosiejkach. Gibko kołyszą się. Kiedy idę na spacer do Lasu Kabackiego, muszę przedrzeć się przez ich gęstwinę, przejść tory i dopiero dotrzeć do alejek w lesie, a na których tyle ludzi co w nim drzew.
Patrzę na brzozy samosiejki i widzę pejzaż moich kieleckich pól. Widzę lasek brzozowy, gdzie zbierałem z ojcem grzyby. On często opowiadał mi rodzinne historyjki.
FRAGMENTY OCALALEJ PAMIĘCI
W 1956 miałem już sześć lat.
- Stasia! Stasia, patrz zatrzymała się taksówka na podwórku – wołała babcia do mojej mamy – Ojej, Tadek z nimi idzie! Wyleć do sieni, zobacz co to za panowie z nim idą...olaboga!
Dobiegłem z rodzeństwem do szyby w oknie. Popychaliśmy się, każdy chciał zobaczyć dwóch panów w ciemnych płaszczach, w kapeluszach, z teczkami pod pachą, a obok nich tatę w oficerkach i ubranego w kurtkę z baranim kołnierzem. Tata pokazał ręką na nasz stuletni dom. Właśnie przez ten dom moich pradziadów zawsze przechodziły granice: najpierw zaborów, województw a teraz powiatów.
Tata otworzył drzwi do sieni, w której stała już mama.
- To jest moja żona, Stasia. Już pa… panowie wiecie... – jąkał się ojciec.
- Prosimy, prosimy – w ukłonach gięła się mama otwierając drzwi do izby. Schowaliśmy się za babcią, która również serdecznie lecz wyniośle witała gości.
- Gość w próg, Bóg w dom – powiedziała bez wielkiej wylewności. Majestatycznie trzymając głowę wskazała ręką na krzesła.
- I moja mama – ojciec kontynuował ceremonię powitań. Po czym odwrócił się do babci i powiedział jakby z lękiem w głosie.
- Mamo…, mamo panowie, pano… – głos mu wyraźnie zadrżał – panowie przyjechali ze mną... bo możemy przeprowadzić się do Warszawy. Panowie mają klucze do mieszkania na MDM-ie. Już widziałem te pokoje. Zdałem celująco wszystkie egzaminy. Będę miał pracę w Warszawie… – mówił szybko, jakby chciał wyrzucić z siebie strach. – Będziemy mieszkać znów w Warszawie! A mama nie będzie przeżywać kolejnego Powstania Warszawskiego...
Nie dokończył swojego ekspresyjnego monologu. Przerwał mu przybysz w czarnym kapeluszu.
- My krótko. Oto chodzi obywatelko, że wasz syn wraz z obywatelką może zamieszkać w Warszawie. On będzie pracował z naszymi towarzyszami przy odbudowie Warszawy, nie tylko z ruin jakie zostawili nam hitlerowcy. Naszą szkołę zakończył wzorowo. Dlatego otrzymał klucze do najładniejszego mieszkania na MDM-ie. Przyjechaliśmy, żeby syn zdjął obrazy kościelne i nigdy ich nie zawiesił w mieszkaniu na MDM-ie ... obywatelka również...
W babcie jakby piorun strzelił.
- Cooo? Wynocha mi… – mówiła stanowczo, bez krzyku.
- Ależ, mamo.. ja muszę... – jąkał się tata.
- Tadek, Tadek co ty robisz!? – wołała płaczliwym głosem mama – Ja zabiorę dzieci, odejdę od ciebie, gdy choć jeden święty obraz zdejmiesz!
- Synu, synu mój!.. – uderzyła w płacz babcia. Uklękła prze tatą – po moim trupie! – dodała.
Nie wiem co dalej mówiła, bo dałem nura między płaszczami mężczyzn i uciekłem w brzozy samosiejki. Szukali mnie do zmierzchu. Panowie odjechali bez taty, a obrazy z Matką Boską i ze Świętą Rodziną wisiały na swoim miejscu do czasu, aż rodzice zburzyli dom i na jego miejscu postawili nowy. Święte obrazy na honorowych miejscach też w nim zawisły.
Moje mieszkanie z oknem na Las Kabacki może nie jest wielkie jak tamto na MDM-ie, ale jest moje. Ciężko na nie zapracowałem. Kredyty spłacam do dziś. W czasie studiów często biegałem na MDM, wchodziłem na podwórza, zaglądałem na klatki schodowe. Wieczorami też przychodziłem. Patrzyłem w oświetlone okna i rozmyślałem, które z nich mogłoby być moje. Lecz żadne okno na MDM-ie nie miało tak imponującego widoku, jak moje okno z widokiem na brzozy samosiejki, które przybliżyły linię brzegową Lasu Kabackiego tuż pod moje okno.
W rodzinnym domu nigdy nie wspominano o przyjeździe taty… z towarzyszami. Lecz rozmowy o Powstaniu Warszawskim toczyły się podczas każdych świąt. Wtedy przyjeżdżał wuj Andrzej z Warszawy, który przeżył w niej powstanie i aż do śmierci spotykał się ze swoimi kompanami z AK. Gremialnie, choć w okrojonym przez śmierć składzie – zjawili się na jego pogrzebie. Ze sztandarami. Myślę, że teraz bywa na kolejnych ich pogrzebach. Niedługo będą w komplecie jak na akcjach: na Starówce, na Śródmieściu, na Ochocie, na Woli.. na Mokotowie.
EPIZODY
Każde pokolenie ma swoich buntowników, małych i dużych powstańców. Roznosicieli ulotek.
Minęło może dwa lub trzy lata od momentu przesłuchania mnie na komendzie MO za rzekomą kradzież. Jechałem wówczas pociągiem podmiejskim do pracy do Warszawy. Mieszkałem z żoną i Kasią w podwarszawskiej miejscowości. Janek urodził się w Warszawie, po przeprowadzce już na Kabaty.
- Witaj Marku – zawołał znajomy głos.
Stałem na peronie. Czekałem na pociąg. Odwróciłem się.
- Dawno nie widzieliśmy się. Nagle zniknąłeś. Nie przyjeżdżałeś na nasze spotkania. Jak się miewasz? – zapytał Stefan.
- Cześć Stefan! Jak miło cię widzieć – szczerze uradowałem się widokiem kumpla. – U nas ? U nas lada chwila rodzina się powiększy. Będę miał syna. Żona właśnie wyjechała z Kasią do swojej matki. Jest pod dobrą opieką.
- To świetnie! Mam do ciebie ogromna prośbę, to znaczy nie tylko ja. Dalej działam. Może to jakiś znak, że cię spotkałem. Mamy podbramkową sytuację. Pracuję w radiostacji. Namierzyli nas. Co chwila musimy się ewakuować... – zawiesił celowo glos.
Obserwował mnie. Może zastanawiał się, czy pochopnie nie powiedział mi. Zaoferowałem niezwłocznie pomoc.
- Co mam robić? To że milczę – nie znaczy, że nie jestem z wami. Szybko mów. Zaraz nadjedzie pociąg. W tłumie nie będziemy przecież rozmawiać.
- Musimy wynieść się z Warszawy. Dziś. Zaraz! Twoja piwnica jest świetna. Kiedyś nam służyła, gdy zobaczyłem cię od razu o niej pomyślałem.
- Dobrze. Zadzwonię do pracy, że jestem chory. Pojadę do żony. Załatwię zwolnienie lekarskie.
- Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Dziękuję opatrzności za spotkanie. Jesteś sąsiadem komendy MO, nie będą podejrzewać, że tak blisko możemy się zainstalować.
- Stefan, słuchaj. Wyjadę na tydzień. Wrócę sam. Jeśli nie będziecie mogli... Zresztą możecie zostać..
- Nie, nie zostaniemy długo. Tak działamy.
W pełnej konspiracji rozdzieliliśmy się. Umówiliśmy się, gdzie mam zostawić klucz do piwnicy. Wsiadł do pociągu, a ja z wysiadającymi pasażerami zbiegłem do tunelu.
Kiedyś zobaczyliśmy się po latach lecz tym razem poszliśmy na piwo. Już mogliśmy swobodnie rozmawiać. Stefan jest dziennikarzem. Opijaliśmy sukces, bo nigdy ich radiostacja Solidarność nie została zdemaskowana. Opijaliśmy nasz mały, lokalny triumf związany z rozplakatowaniem ulotek w naszym mieście.
Rozkleiliśmy ulotki w przeddzień wyborów do władz lokalnych. Startował w nich bandzior z milicji śledczej. Wyjątkowy łobuz. Bił na przesłuchaniach w pięty, w miejsca, gdzie nie zostawały ślady. Wyjątkowy skurwysyn. Czy teraz on może spokojnie żyć? Niejednemu poharatał życiorys.
- Wypijmy za spotkania! – powiedziałem podnosząc kufel. – Za spotkania i akcje. Byłeś odważny, przykleiłeś ulotki na drzwiach do biura paszportowego, obok MO. Ludzie, którzy zebrali się przed szóstą po odbiór paszportów – stali na ulicy. Bali się podejść do drzwi.
- Jeszcze większa była afera kiedy okleiłeś gmach komitetu partii. To była heca! Pamiętasz? Na drugi dzień mundurowi i wszystkie łajzy pracujące dla nich – zrobiły obławę. Obstawili rogatki miasta i najmniejsze zakamarki. Wszędzie węszyli. To my we trzech z Heńkiem zrobiliśmy ich w konia – śmiał się Stefan podnosząc kolejny kufel Żywca. – A teraz nasze miasto pożarła pazerność kapitalistów.
Popijając piwo gawędziliśmy, więc opowiedziałem Stefanowi o piętnastej rocznicy „13 Grudnia” zorganizowanej w Pałacu Mostowskich w ramach przemian ustrojowych. Los tego dnia cudem tam mnie wplótł. Nie spotkałem najważniejszych działaczy. Przechodziłem obok palącego się koksownika, który po latach śmiesznie wyglądał przed tym gmachem. Były przemowy. Jedzenie. I spacer. Zafundowano nam spacer po celach więziennych. Zrobiło mi się smutno. Jak wszystkim. Mnie z innego powodu. Mogłem znaleźć się w podobnej celi z powodu domniemanej kradzieży. Śledczy, który mnie przesłuchiwał wiedział, że była to prowokacja. Węszył, jak dalece byłem zaangażowany w działalność Solidarności. Robił to tak, bym dużo nie powiedział. Wśród nich też byli porządni ludzie. Każdy gdzieś musiał pracować.
POCZTÓWKA Z WARSZAWY
Stoję na bazarze po kilka godzin w oczekiwaniu na klienta. Któregoś dnia zatrzymała się przed moim kramikiem młoda, elegancka kobieta.
- Ma pan numer trzydzieści osiem i czarny kolor… z tych półbutów ? – zapytała i podniosła na mnie wzrok. Zawstydziłem się. Wiedziałem, że mnie rozpoznała. Jej niebieskie oczy zrobiły się okrągłe jak śliwki lubaszki. – Co pan tu robi?
- Próbuję żyć i zapewnić jako taką egzystencję moim dzieciom…
- Przychodził pan z panem Andrzejem do mojego taty. Dziękuję jeszcze raz, że pomógł mi pan przy promocji jego książki.
- Witam pani Marto. Tyle lat już minęło od tamtego czasu. Jak zdrowie pani mamy? Czy już pogodziła się z odejściem męża?
- Wszystkim nam ciężko. Pana wujek umarł, tuż po tacie. Tak szybko obaj odeszli. Nasze kontakty się urwały. Szkoda....Oni nas jeszcze scalali. Ci Akowcy to twardy naród. – powiedziała przy pożegnaniu.
Czasami spotykam znajomych na bazarze i czuję się upokorzony jakbym robił coś złego. Spotkanie z Martą było miłym wspomnieniem. Książkę jej ojca „Na szachownicy życia”, wspomnienia kapitana Armii Krajowej Onufrego„ – przeczytałem jeszcze przed promocją. Wuj Andrzej przyjaźnił się z płk Henrykiem Żukiem, oficerem Dalekosiężnego Wywiadu Komendy Głównej AK, szefem „Ekipy Wschód”. Członkiem I zarządu organizacji „Wolność i Niezależność”, więzionym i represjonowanym w czasach stalinowskich. Poznali się po wojnie w Urzędzie ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych.
Pan Henryk nie brał udziału w Powstaniu Warszawskim. Działał na terenach wschodnich. Często zapraszał wuja Andrzeja do siebie na ul. Rutkowskiego dziś Chmielną. Byłem u pana Henryka z wujem, jeden raz, wtedy poznałem Martę i zobaczyłem w ich mieszkaniu coś, czego w żadnym mieszkaniu warszawskim nie widziałem choć odwiedziłem ich kilkaset. Na ścianie wisiała duża makatka. Piękny, ręczny haft, pastelowe kolory i wyhaftowany napis: Bóg – Honor – Ojczyzna. Ilekroć idę ulicą Chmielną spoglądam w okno i przypomina mi się motto życia rodziny Żuków.
Płk Żuk również był mocno zaangażowany w podziemną działalność Solidarności. W czasach spotkań w Kościele /dziś Bł. Jerzego Popiełuszki/ na Żoliborzu – widywałem Martę. Wtedy nie znaliśmy się. Spotykaliśmy się pod sztandarem, na którym widniał znak Polski Walczącej, znak Akowców z Powstania Warszawskiego. Czy duch walki jest już w genach? Każdy jest czymś naznaczony.
RODZINNE DYSPUTY
Dzisiejsza Warszawa nie przypomina mi Warszawy czasów studenckich. Jest ładniejsza, ale obca. Warszawiacy, ci z urodzenia, liczą pieniądze od pierwszego do pierwszego i przychodzą na bazar. Biednieją. Starzeją się.
Został jeden dzień do 1 maja 2004 roku. Warszawiacy pytają: czy Europa idzie do nich czy oni idą do Europy. Jesteśmy centrum Europy lecz czy nasze Solidarnościowe zrywy – są duchem Europy? A są tacy, którzy kpią z pamięci o Powstaniu Warszawskim.
Jak mnie przyjmiesz Europo, jak przyjmiesz mój kramik z bazaru spod Hali Banacha?
Właściciel przedwojennej walizki wybiera się do Niemiec. Jest młodszy. Czy ma szanse na lepszą pracę? My pięćdziesięciolatkowie nie możemy szukać pracy w wielkich wieżowcach ze szkła i stali, a rosną w Warszawie niczym w lesie grzyby. My zabieramy nasze niemodne walizy i idziemy na bazar. Tak upływają godziny w czekaniu na Unię Europę.
xxx
- Janek – powiedziałem do syna w dniu 30 kwietnia 2004 roku. – Nie umawiaj się z kolegami na jutrzejszy dzień. Jutro mamy własne święto. Święto naszej rodziny.
- Co tata ściemnia. Jutro mam festyn szkolny. Ubieramy się w barwy Unii i idziemy na pochód.
- Nie, jutro jedziemy na Starówkę.
- Ale zadyma! Jaki obciach. Czy ja Starówki nie znam.? – buntował się syn.
- A wiesz, gdzie stoi Pomnik Małego Powstańca? – ripostuję. Janek wybałuszył oczy, otworzył usta i nie wypowiedział żadnego słowa ani w młodzieżowym slangu, ani w języku polskim.
DUCHY WARSZAWY MIESZKAJĄ W NIEJ
Promocja książki płk Żuka odbyła się na ulicy Elektoralnej w Warszawskim Ośrodku Kultury /aktualnie nazywa się MCKiS/. Na to spotkanie zabrałem swoją rodzinę i towarzyszyliśmy wujowi Andrzejowi, lecz on zapomniał o nas, gdy spotkał się ze swoimi kolegami z AK. Oni byli jego Wielką Rodziną.
Lubię ulicę Elektoralną. Z czasów studenckim mam parę miłych wspomnień z tej ulicy. Chodziłem z kolegami do kina Anatol, mieściło się w domu kultury. Gdy pierwszy raz wszedłem do tego domu, szukając kierownika Dyskusyjnego Klubu Filmowego, w holu na piętrze, napotkałem gromadę starszych ludzi. Przerażone ich twarze nie wróżyły nic dobrego. Na podłodze leżał mężczyzna. Sądząc po grupie osób stojących, mógł być również członkiem Klubu Miłośników Sandomierza, Warszawy, Drohobycza lub członek ze ZBOWiDU, a może Akowiec. Tu spotykały się różne kluby, o różnych zainteresowaniach.
Przeszedłem za filarem omijając zafrasowaną grupę. Kiedy wracałem ludzi już nie było. Zwłoki leżały zawinięte w czarny, foliowy worek. Ciarki przeszły mi wzdłuż kręgosłupa. Na schodach spotkałem sanitariuszy z noszami. Długo rozpamiętywałem, czy ten fakt jest jakimś dla mnie znakiem.
Tu poznałem żonę po projekcji jakiegoś filmu. Należała do DKF. Miejsce było szczególne. Ten gmach postawiono w drugiej połowie dziewiętnastego wieku z przeznaczeniem na miejski szpital. Dopiero w latach pięćdziesiątych naszego wieku zorganizowano w nim dom kultury. W sali widowiskowej, w której odbywała się promocja książki płk Żuka – mieściła się szpitalna kaplica Świętego Ducha i kostnica dla zabitych przez gestapo.
Minęło sporo czasu od promocji książki „Na szachownicy życia”. Ponownie wybrałem się z rodziną na jakąś imprezę kulturalno-oświatową do WOK. W pewnym momencie zrobiło się mi słabo. Powiedziałem córce, że muszę wyjść. Wyczołgałem się z tego sanktuarium kultury na hol. Poczułem, jakbym miał odrąbaną głowę. Tułów i cała reszta szła w normalnej pozycji, a głowa turlała się, nie, przesuwała się o metr wyżej lecz nie na osi kręgosłupa. Osobno.
- Czy ja zwariowałem? – myślałem tułowiem, kończynami a nie głową. Myśli kłębiły się i wydobywały się właśnie z tej części mojego ciała. Pchnąłem ogromne, drewniane, wejściowe drzwi. Powiew świeżego powietrza nie przywrócił mi stabilizacji psychicznej, bo dalej widziałem głowę przesuwającą się obok. Dowlokłem się do grubej kolumny podpierającej balkon. Oparłem się o nią. Nagle coś upadło mi pod nogi. Usłyszałem ostry łomot w całym ciele. Nie w uszach. One były z głową o metr wyżej. Pod nogami kołysała się prostokątna, czerwona blacha. Łomot powoli ucichł. W takt drgań wydobywających się z kołyszącej blachy, głowa powoli przybliżała się do mojego tułowia. Ucichł łoskot spadającej blachy. Głowa w tej sekundzie znów usadowiła się na karku. Wczepiłem się w potężną kolumnę, żeby nie runąć.
- Co panu jest? – usłyszałem już normalnie tzn. uszami, głos z wysokości, z tej samej co przed chwilą była głowa.
- Dajcie wody! – zawołał inny głos z niższych partii wysokości.
Paznokcie wbijałem w obdrapany tynk kolumny. Powoli rozpoznawałem kształty i obrazy z pozycji z jakiej się ogląda mając mój wzrost. Zobaczyłem drabinę opartą o front ściany budynku, obok wejściowych drzwi. Stał na niej mężczyzna z młotkiem i śrubokrętem. Obok moich stóp pochylał się mężczyzna, właściciel drugiego głosu. Sięgał po czerwony prostokąt, który narobił tyle hałasu. Podniósł. Rozpoznałam szyld likwidowanego Warszawskiego Ośrodka Kultury /WOK/. W drugiej dłoni trzymał szyld nowej instytucji. Nie czekając na wodę, wybiegłem na ulicę. Po dzieci wróciłem dużo później niż powinienem.
NIEPOKORNEJ WYOBRAŹNI CIĄG DALSZY
Wiosna wybuchła zieloną petarda w brzozach samosiejkach. Patrzę na Las Kabacki. Zieleni się widok. Mój kontakt z Warszawą ograniczył się do oglądania widoku z okna i do pokonywania trasy: dom- bazar- dom. Zero kontaktu z teatrem, z kinem, z eleganckim towarzystwem. Zero kontaktu z książką. Jedyna rozrywką jest telewizor. Jaka będziesz Warszawo kiedy wejdziemy do Unii?
Nie znam dzisiejszej Warszawy. Pewnego dnia, od Dworca Centralnego okopanego stalowymi dźwigami jechałem w kierunku Żoliborza. Nie rozpoznawałem ulicy Jana Pawła II. Ogromne, szklane wieżowce, o wymyślnych bryłach geometrycznych pięły się w niebo. Hotele, biurowce o śmiesznych, nie polskich nazwach, wystawy sklepowe o oślepiającej urodzie, kolorowe reklamy atakowały mnie ze wszystkich stron. Czułem się obcym przybyszem. Przypomniało mi się powiedzenie babci: - nasze kamieniczki, wasze uliczki. Dziś nawet ulice nie były moje. Nic na nich nie było z mojej studenckiej Warszawy. Nie było tamtego klimatu.
Wysiadłem przed Halą Mirowską. Powitał mnie bazar kwiatów. Coś swojskiego. Skręciłem obok baru mlecznego, do którego z kolegami chodziliśmy na naleśniki z serem i śmietaną, tuż przed projekcją filmu w kinie Anatol. Tu było swojsko. Wszedłem do baru, zamówiłem naleśniki. Były tanie jak wtedy lecz nie były tak smaczne jak wtedy.
Vis a vis baru stoi duży obelisk z napisem: „Tu stał dom Juliusza Słowackiego...” Przechodziłem wielokrotnie obok tego kamienia idąc do kina Anatol lecz nie widziałem tego napisu. Jest wiele kamieni-obelisków Warszawie, jest wiele tabliczek wmurowanych w ścianę domu, czy zatrzymujemy się? Po latach lub na spacerze z rodziną, która przyjechała do Warszawy oglądamy je po raz pierwszy. Czy pamiętamy, że na tej ulicy, pod tym domem zginął Powstaniec Warszawski? Baczyński i inni…
Moja córka chodzi do Liceum im. Juliusza Słowackiego. W stu pięćdziesiątą rocznicę śmierci poety ich klasa, w Dzień Zaduszny, złożyła kwiaty, zapaliła znicze, wykonała happening teatralny pod obeliskiem na Elektoralnej. Odwiedzają to miejsce w każde zaduszki, skąd przez dwa lata, codziennie wychodził do pracy Słowacki. Szedł ulicą Elektoralną na Plac Bankowy.
Córka zaprosiła mnie bym powiększył tłum gapowiczów. Pojechałem. W listopadzie o godzinie osiemnastej jest już bardzo ciemno. Światło zniczy, młodość licealistów – tworzyły nastrój. Czytanie wierszy Slowackiego, werble, scenki rodzajowe podbijały tajemnicę dnia zaduszek. Było uroczyście. Niespodziewanie rozległ się tętent kopyt końskich. Z mroku ulicy wyłonił się powóz. Jeden, drugi. Konie waliły mocno kopytami o asfalt. Woźnice śmigali batami. W powozach siedzieli młodzi ludzie w niedzisiejszych strojach. Sądziłem, że to dalszy ciąg happeningu. Klasa córki przerwała swoje działania. Wspólnie z pedagogami osłupiała. Przyglądali się przejeżdżającym powozom, z którego ktoś krzyknął:
- Szopen opuszcza Warszawę!
W pierwszym powozie wstał mężczyzna ubrany w surdut, uniósł do góry melonik i zamaszyście nim pomachał i majestatycznie usiadł. Zelektryzowała nas ta scenka.
- Słowacki pozdrawia Szopena – krzyknąłem w jego kierunku.
Licealiści z grupy teatralnej mojej córki zaimprowizowali kolejne wiwaty. Dzień zaduszny w 1999 rok, róg ulicy Elektoralnej i Jana Pawła II, Szopen, Słowacki i my.
Czy to po prostu zbieg okoliczności? O jednej godzinie, w tym samym miejscu, jakże już innym miejscu spotkały się odległe światy. Zupełnie przypadkowo i bez uzgodnienia z kasą mojej córki, studenci Akademii Teatralnej postanowili zainscenizować wyjazd Szopena z Warszawy.
Szopen i Słowacki umarli w tym samym roku. Czy spotkali się w dniu wyjazdu Szopena z Warszawy? Może na Elektoralnej? Słowacki głosił, że postęp społeczeństwa rozumiany jest jako bunt ducha „wiecznego rewolucjonisty”.
Bunt Solidarności czym jest wobec buntu mego syna? Syn woli świętować z kolegami wejście do Unii, niż pójść ze mną na spacer pod Pomnik Małego Powstańca. Unia przewraca moje życie do góry pazurami.
Inne tematy w dziale Kultura