Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
103
BLOG

Żniwa II

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Lipiec przechodził w sierpień, powietrze było ciężkie, nieruchome, nagrzane od
ziemi.

Wóz rozbierano do osi, dawano długą rozworę i nakładano drabiny. Po tylu latach mam trudności z nazwaniem części wozu, choć wystarczy bym zamknął oczy i widział je każdą z osobna,ręce też zachowały pamięć o wszystkich czynnościach.

Z samego rana wóz zaprzężony w dwa koni pospiesznie dążył w pola. Zawieszony wysoko skowronek trelował dźwięcznie, spod kół wyskoczył rozzłoszczony chomik, przyłapany na kradzieży i obszczekiwał pojazd.

Załoga składała się zazwyczaj z dwóch podrostków. Młodszy powoził od kopki do kopki, nabijał na dwuzębne widły o długim trzonku snop za snopem i podawał na wóz. Starszy, odpowiedzialny i doświadczony, układał je starannie - najpierw ukkładał je wzdłuż, w przestrzeni między drabinami, potem rozkładał warstwami szeroko na boki, kłosiem do środka. Praca była kontemplacyjna, nastrajała do rozmyślań, być może, że z każdą warstwą coraz wyżej, coraz bliżej było do Absolutu.

Jeszcze decyzja, czy porywać się na układanie czwartej warstwy, czy zostać przy trzech. Cztery warstwy były ryzykowne, snopki mogły się rozsunąć, albo jeszcze gorzej, koło mogło podskoczyć w bruździe i przewrócić wóz wraz z chojrakiem, ku wesołości obserwatorów.

Ciężko naładowanym wozem zajeżdżałem pod wrota do stodoły i ostrożnie wjeżdżałem na boisko. Wóz za wozem, snopek za snopkiem do zapola, wysoko aż pod strzechę.

Ładunek ostatnich dwóch wozów składany był na boisku, do pierwszej młocki.

Schodzili się do młocki robotnicy, ustawiano przy stercie zboża młocarnię, do
kieratu zaprzęgano konia, którego poganiał znudzony chłopaczek. W koło, w koło raz za razem, nie znałem gorszej męki.

Ale teraz byłem już starszy, na mnie spoczywał obowiązek donoszenia snopków rozwiązanych z powrósła na stół młockarni. Odbierał je wuj i porcjami wpychał w czeluść jazgoczącej maszyny, gdzie bolce bębna rozszarpywały kłosy na strzępy wyłuskując ziarno.

Dołem wysypywało się wartkim strumieniem ziarno zmieszane z plewami i wielkimi kłębami toczyła się zmierzwiona słoma. Wygarniały ją grabiami ciotki na podwórze a tam któryś z domowych osiłków wynosił na wysoką stertę.

Ziarno następnego dnia pracowicie odzielałem od plew w wialni, z pokroju
podobnej do różowego słonia z jakiejś kreskówki disneyowskiej. Różowy bowiem miała kolor z kaprysu przedwojennego właściciela fabryki maszyn rolniczych.

I czym prędzej odwożono zboże na punkt skupu, gdzie czekało się godzinami w zakręconej na szosę kolejce wozów aż urzędnicy GS z łaski obsłużyli wszystkich. Siedział taki gryzipiórek za biurkiem, gryzmolił coś w księdze dostaw, wydawał z ociąganiem kwit. Gdy już było po wszystkim babcia sadowiąc się na wozie rzuciła pod adresem urzędnika pogardliwe "pizdozgryz". Ale były już pierwsze pieniądze.

Bardziej dla sentymentu, niż z potrzeby, babcia wysiewała len, grykę, bób, mak, proso a nawet soczewicę.

Raz na kilka lat zmieniano strzechę na stodole i domu mieszkalnym. Wybierano w tym celu najładniejsze snopki żyta, wuj na zmianę ze mną młocił je cepami, by słoma była prosta i nie zgnieciona.

Ze słomy związywano niewielkie strzeszaki, wiązano cienkim powrósłem i szybkim ruchem rozdzielając słomę na pół skręcano obie połówki względem siebie o 360 stopni, by powrósło, skręcone teraz w ósemkę mocniej ściskało strzeszak.

Z dachu strącano zmurszałą od deszczu starą, zbutwiałą i porosłą mchem strzechę, a gdy dach był już ogołocony kładziono donoszone po drabinie nowe strzeszaki i układano je ciasno jeden obok drugiego, od dołu ku górze, przywiązując powrósłami do łat.

I złociła się nową strzechą stodoła.

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości