Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
117
BLOG

Pan Leon od chałwy

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Za pierwszym pobytem w Szwecji zamieszkaliśmy u dawnego przyjaciela domu, zwanego panem Leonkiem od chałwy.

Pan Leon nie miał własnej rodziny i rozpuszczał nas, dzieci, słodyczami - sezamkami i chałwą ze sklepu Wedla.

We wrześniu 39 uciekł wraz z narzeczoną do Lwowa. Narzeczonej nie spodobał się komunizm, przedostała się przez zieloną granicę na tereny okupowane przez Niemców i przepadła bez śladu w Zagładzie.

Pan Leon trafił do sowieckiego łagru, stracił tam zdrowie i zyskał wiarę w komunizm.

Pracował w wydawnictwie, w którym nie pomnę już, a pewnie nigdy nie wiedziałem.

Wierzył w komunizm do 68 roku. W 68 przychodził do naszego domu niczym zaszczute zwierzę, na granicy paranoi i samobójstwa, aż wreszcie puścił się kurczowo trzymanej Polski i wyjechał do Szwecji, gdzie 8 lat później go odwiedziliśmy.

Właścicielem domu, w którym mieszkał, ba trzech domów był pan Kopelman z Łodzi. Uratowany został pod koniec wojny z obozu w akcji Białych Autobusów prowadzonej przez królewskiego kuzyna, hrabiego Bernadotte.

Wynajmował w swoich domach pokoje umeblowane przedziwnej zbieraninie rozbitków życiowych z całego globu.

Pokoje umeblowane - instytucja chyba już zanikająca w Szwecji. Miały dla pana Kopelmana następującą zaletę - czynsz w nich nie był regulowany, więc mógł na nich zarabiać dwa razy więcej niż dyby wynajmował miezkania.

Wyposażenie w niczym nie przypominało zdjęć z kolorowych magazynów drukowanych na błyszczącym papierze i zamieszczanych w nich reportaży pod tytułem: Tak mieszka wasz idol z Tańca z gwiazdami.

Ot, ponury stół, 4 krzesła i przedziwnej konstrukcji wersalka - całość zapewne kupowana z przeceny w sklepie Armii Zbawienia.

Znajdowali u niego schronienie marokańscy hipisi, boliwijscy rewolucjoniści i
kilku szwedzkich wykolejeńców. Wszystkim czynsz i wyszynk płacił socjal.

Marokańscy hipisi urządzali grill-party na trawniku za domem i akompaniując
sobie na gitarach zawodzili pustynne pieśni z Rabatu, rewolucjoniści knuli
światowe spiski, alkoholicy nikomu nie wadzili.

Łączyła ich wspólna, zapiekła nienawiść do pana Kopelmana.

Dla rewolucjonistów był najbliższym i jedynym znanym im osobiście kapitalistą,
marokańczycy nienawidizili go bo wzywał o trzeciej nad ranem policję by zakończyła ich koncert, a pan Leon - bo nie był dość zaradny, by się ze szponów pana Kopelmana wyrwać.

I jeszcze ważniejsze,  nie miałby się z kim kłócić o to, kto miał rację - syjoniści, czy komuniści.

Rewanżował się za przegrane dyskusje nazywając pana Kopelmana za jego plecami analfabetą. Być może zgodnie z prawdą.

Lubiliśmy pana Kopelmana, co stawiało nas w pewnej opozycji do pozostałych lokatorów.

Poczucie sprawiedliwości pana Kopelmana było niekompatybilne ze szwedzkim porządkiem prawnym, zwalczał namiętnie hydrę fiskalizmu zatrudniając do wszelkich prac remontowych młodych Polaków. Oczywiście na czarno.

Nie uznawał zasady Heraklita (wszystko płynie), był zagorzałym kopernikianinem - wszystko się obraca.

Również my okazaliśmy się kolejnymi rewolucjonistami w życiu pana Leona i
rozwijaliśmy, jak się okazało nieostrożnie, nasze mierne talenty w
przyrządzaniu potraw - kotlety schabowe (koniecznie smażone na maśle) i ryż.

Pan Leon używał tylko jednego z 4 palników kuchni elektrycznej do gotowania
wody na herbatę. Nasze ekscesy szybko doprowadziły dwa z pozostałych palników do zapaści - być może zresztą nigdy nie działały.

Wspólnymi siłami moimi i zatrudnionych Polaków znieśliśmy kuchnię do piwnicy, w której odkryliśmy cmentarzysko prawie sprawnych urządzeń domowych, lodówek, pralek, kuchni elektrycznych, mebli pokraczniejszych, niż te na salonach i wtaszczyliśmy na drugie piętro inną kuchenkę, z trzema sprawnymi palnikami.

To właśnie była, jak nam wytłumaczył pan Leon, kopernikańska zasada obrotów  pana Kopelmana. Znosić do piwnicy zepsute sprzęty i wymieniać je na magazynowane tam nieco sprawniejsze.

Praktycznie usposobiony pan Kopelman wprowadzał nas w misteria życia w
Szwecji.

Zabrał nas do sklepiku na rogu i pokazując po kolei produkty odbył z nami
pierwszą lekcję miejscowego języka:

- Chleb to po szwedzku brojt. Jak powiecie brojt to wam sprzedadzą chleb.

Po powrocie do domu pochwaliliśmy się nowonabytą wiedzą.

- Kretyn, "brojt" to w jidysz, ten prymityw po 30 latach pobytu w Szwecji nie zna najprostszych szwedzkich słówek - zapienił się pan Leon.

No, cóż - to jednak pan Kopelman pozostający w błogim przekonaniu, że Szwedzi mówią jakimś północnym, ale w miarę zrozumiałym dialektem jidysz był właścicielem trzech kamienic, a pan Leon znający na wylot wszelkie zawiłości szwedzkiej gramatyki jego lokatorem.

 

Czy napisałem, że Pan Kopelman był personifikacją słodkich snów każdego antysemity?

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości