Obrządek: codzienne zajęcia gospodarskie. Również: rytuał (religijny).
Od stodoły do obory prowadziła wydeptana w murawie ścieżka zasypana słomą. Każdego dnia ze stodoły do obory noszono kilka ciężkich wideł słomy na ściółkę dla krów i koni.
Między stodołą a oborą była brama prowadząca z gumna w pole i do położonych poza ścisłym obejściem dołów na kiszone liście buraczane i zimowych kopców z kartoflami, warzywnika z płożącymi się łodygami ogórków i wielkolistnych dyń, marchewką, wonną pietruszką, cebulą, czerwonymi burakami, fasolą zwaną grochem, młodymi ziemniakami, kapustą, truskawkami, poletek lnu, maku, prosa, soczewicy i bobu.
Obora była jedynym całkowicie murowanym budynkiem gospodarskim. Zbudowana w tym samym czasie, co już opisywany przeze mnie stary dom, służący za kuchnię letnią, spichlerz i chlew.
Składała się z trzech pomieszczeń. Pierwsze, bez przedniej ściany, zwane
poddachem, służyło jako wozownia. Stały tam sanie, sztorcem oparte o ścianę,
żniwiarka rozłożona na części, siewnik, drabiny do zwózki zboża, koparka do
ziemniaków, pługi - głęboki, jednoskibowy i dwuskibowy, brony, gruber czyli
kultywator i niektóre pomniejsze narzędzia.
Z poddachu można było po drabinie wejść na strych obory, gdzie składowano
suszoną kończynę, skąd można ją było wygodnie, przez zamykane klapą otwory w powale, zrzucać wprost do obory i stajni. W zakamarkach kury czyniły sobie gniazda, z których wybierano jajka, zostawiając jedno na podkładek.
Obora miała dwie pary solidnych drzwi na przestrzał, tak by można było do niej
wjechać i wyjechać wozem naładowanym ciężko gnojem.
Codzienny obrządek rozpoczynał się porannym dojeniem tuż po świcie, by
schłodzone w piwnicy mleko można było odwieźć rankiem do mleczarni. Potem spod każdej krowy należało wyrzucić gnój na kupę za oborą, przynieść nowej słomy na podściółkę i do żłobów. Wiosną, latem i jesienią krowy wyprowadzano na pastwisko, skąd sprowadzano je do południowego i wieczornego dojenia i pojenia.
Zimą stały w oborze w mdłym, słodkawym zaduchu, gdzie karmione były kończyną i kiszonką, z dodatkiem słomy do przeżuwania, a wodę do picia przynoszono im w wiadrach.
Krów było sześć, czasami osiem, wszystkie po wysokomlecznej
holenderce, którą pradziad dostał w darze od Niemca, u którego parobkował, gdy przechodził na swoje.
Gdy któraś z krów zaczynała się latować (wchodziła w ruję) i wskakiwała na inne krowy, prowadzono ją do byka. Była potem cielna przez 9 miesięcy, z coraz większym rzuchem. Ostatnie dni przed ocieleniem ciągle ją doglądan. Gdy tylko pokazały się raciczki noworodka w worku płodowym obwiązywano je postronkami i z dużą siła, choć delikatnie i ostrożnie wyciągano cielę na świat. Odpoczywało przez chwilę aby wkrótce, stając na trzęsących się nogach, szukać wymienia wypełnionego siarą.
Młode jałóweczki umieszczano w kojcu, w rogu obory. Byczki miały przed sobą
tylko kilka dni życia, nim stały się cielęciną lub zostały sprzedane do rzeźni.
Kilka razy do roku wjeżdżano do obory wozem i wywożono z niej nagromadzony gnój, wybierany do betonowej podłogi. Czasami pod żłobem natrafiano na gniazdo myszy lub szczurów. Zabijano je bez litości, zakłuwając widłami.
W ostatnim pomieszczeniu była stajnia, z dwiema klaczami półkrwi, co zaznaczono w ich książeczkach wojskowych.
Kasztanka był łagodna, Gniada, złośliwa, kopiąca i gryząca wszystkich, poza
wujem. To one były pociągiem wozów i sań i napędem wszystkich maszyn rolniczych. Dostawały do żłobów sieczkę i owies, a czasami w niewielkich porcjach żyto. Codziennie oczyszczono je i czesano do połysku blaszanym zgrzebłem z drewnianą rączką. Niekiedy potajemnie dostawały ode mnie wykradany z cukiernicy cukier, zlizywały go z dłoni dotykając jej miękkimi chrapami. Gniada, owszem, cukier lubiła, ale był to też koniec zażyłości.
Obora stoi pusta i powoli rozsypuje się
Inne tematy w dziale Rozmaitości