Zapewne w dawnych latach szkolnych próbowaliście zrobić coś takiego:
a) postawić monetę 50 groszową na sztorc na gładkiej powierzchni
b) przytrzymać ją w tej pozycji przyciskając palcem wskazującym lewej (lub prawej ręki)
c) pstryknąć w kant monety z palca środkowego włożonego pod kciuk (pstrykaniem nazywa się co najmnie trzy różne działania, np pocieranie palcem środkowym o kciuk w celu podkreślenia rytmu lub głośne wyginanie palców obu rąk ze stawów).
d) uderzona moneta spada z blatu stołu lub pędzi bezwładnie szurając po podłodze w kąt pokoju.
e) gdy tymczasem wasi koledzy wprawiali monetę w ruch obrotowy, biorąc udział w zawodach, czyja monety będzie się dłużej kręciła?
Czy mimo wielogodzinnych codziennych treningów z joystikiem nigdy nie wyszliści poza ground level? Czy przez całą szkołe podstawową przynosiliście zwolnienia z wuefu, nigdy nie nauczyliście się jeździć na rowerze a tym bardziej na łyżwach?
Odczuwaliście z powodu niedostatków motoryki zawstydzenie, ukrywaliście niedobory ruchowe przed rówieśnkami? Powiedzcie teraz sobie w duchu honi soit qui mal y pense. Dziś się z was śmieją, jutro będą chcieli naśladować.
Kilka dni temu ministrowie rządu wystąpili w Sejmie z programem kabaretowym pod nazwą audyt. Mimo pewnych dłużyzn wystąpienia znalazły poklask publiczności. Do najbardziej udanych należały niewątpliwie brawurowo przeprowadzony i pełen subtelnej autoironii występ ministra obrony Macierewicza i spektakularny popis ministra spraw wewnętrznych, które tak zabawnie walczył z drewnianym bączkiem (chińskiej produkcji?) pomalowanym niczym łowicka spódnica. Minister nie wstydzi się swojego ciała, które zapewne nigdy nie zaznało ćwiczeń fizycznych, podkreślając umiejętnie jego niedoskonałości źle skrojonymi garniturami. O podejściu ministra Waszczykowskiego do ruchu świadczy jego słynna wypowiedź, pełna pogardy dla cyklistów i zdrowego odżywiania się: Poprzedni rząd realizował tam określony lewicowy program. Tak jakby świat według marksistowskiego wzorca musiał automatycznie rozwijać się tylko w jednym kierunku - nowej mieszaniny kultur i ras, świata złożonego z rowerzystów i wegetarian. Sam minister najchętniej porusza się skromnym mercedesem full wypas bluetec w dyskretnym, czarnym kolorze.
Minister udowodnił dwie rzeczy - że można nie umieć posługiwać się prostą dziecinną zabawką i że można mimo tego dzięki temu zostać ministrem wożonym czarną limuzyną.
http://wyborcza.pl/10,82983,20075552,a-jednak-sie-kreci-baczek-z-ktorym-nie-wiedzial-co-poczac.html
Można dyskutować czy poważne państwo ma prowadzić akcje promujące. Można dyskutować czy prowadzić je za pomocą śmiesznych gadżetów (zwrot "można dyskutować" znaczy mniej więcej: "dyskusja o tym jest głupia i niepotrzebna"). Ale wiadomo, że różne kraje prowadzą aktywnie swoją promocję. Polska też nie chce być gorsza, a obecna ekipa ma szeroko zakrojony program promocyjny:
a) ze dwa filmy w stylu hollywoodzkim na bogato o którymś z czterech przegranych powstań narodowych
b) film o tragicznej katastrofie polskiego samolotu z prezydentem państwa i 95 innymi osobami na pokładzie w stylu "Trzech dni kondora"
c) masa drobnego kiczu patriotycznego i dewocjonalii z orłami, wilkami, proporcami, Jezusem ze Świebodzina i Katedrą w Licheniu (to ma pewien sens, widywałem figurki Jezusa z aureolą z wiecznie świecących diod w supermodnych hipsterskch butikach na Östgötagatan i Skånegatan w Sztokholmie).
No więc jednak chyba nie. Przegrane powstania wywołują na zewnątrz polskiego zaścianka reakcje w typie "dobrze im tak", katastrofa smoleńska przekona cały świat, że Polakom najlepiej wychodzą właśnie widowiskowe katastrofy na skutek bałaganu, niekompetencji, nieprzestrzegania procedur i poliycznych ambicji małych ludzi.
Ktoś powie, dobra, ale taka Francja może się promować swoją literaturą, Italia swoją architekturą, Grecja swoją przeszłością, Szwecja swoją wynalazczością i tym, jak perfekcyjnie potrafi zorganizować Konkurs Eurowizji (może by oddać polską biurokrację rządową w zarząd szwedzki?). A my, biedni, mamy tylko kicz, przegrane powstania i na własne życzenie zrytą historię.
Niech będzie.
Ale mieliśmy swego czasu "polską szkołę filmową". To było gdy lizusi jeszcze nie zabierałi się do kręcenia "Smoleńska".
Mamy całkiem dobrą sztukę współczesną i kilka uznanych w świecie nazwisk, problem w tym, że ta akurat niezbyt podoba się ministrowi kultury, który woli uczestniczyć w rekonstrukcji ślubu rotmistrza Pileckiego.
Mamy, a raczej mieliśmy "Lech Walesa", markę wartą miliardy, którą konsekwentnie mali ludzie z wielkim sukcesem niszczą od wielu lat.
Mamy 4 czerwca, dzień, w którym Polska wpisała się do wspólczesnej historii. Na pamiątkę tego dnia odzyskanej wolności urzędnicy państwowi zapędzeni zostaną w stylu PRLowskim do wytężonej pracy, by zrozumieli, co im 4 czerwca dał i jak łatwo wolność można na nowow odebrać, gdy się w jej obronie nie demonstruje.
Mamy niestrudzonych promotorów Polski, póki jeszcze nie zostali zwolnieni z pracy i zastąpieni nachalnymi lokajami partyjnej władzy.
Więc wiecie co, może lepiej nie wychylać się z kiczem, poczekać trzy lata na powrót do normalności i zacząć od nowa?
PS. Jeśli mowa o niestrudzonych promotorach polskiej kultury, to nie sposób nie wspomnieć o naszym salonowym koledze Amsternie, który od lat promuje polskie filmy i rozrywkę.
Inne tematy w dziale Polityka