Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
1143
BLOG

Nowe dowody na zamach

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Katastrofa smoleńska Obserwuj temat Obserwuj notkę 20

Żył kiedyś władca, który posłał brata na śmierć.

W życiu kochał tylko brata i władzę. Tę drugą bardziej.

To oczywiście był tylko wypadek, ale niespokojne sumienie kazało mu szukać winy u innych. Bo gdyby uznał własną winę musiałby się zabić.

Władca nie miał rodziny, nigdy nie zadbał o to by się ożenić, nie miał dzieci, nie miał bliskich. Nie musiał dbać o nikogo. Nie dbał też o gromadzenie majątku ani o pieniądze, wszystko mu kupowano i przynoszono, rano ubierano go i czesano, podawano śniadanie, obiad i kolację, przywoływano co miesiąc fryzjera by go strzygł, miał kapciowego, który dbał o pucowanie butów i wiązanie sznurowadeł, miał nawet podręcznego, który strzepywał łupież z kołnierza jego marynarki. W dzień wymyślał sposoby, by powiększyć swoją władzę, nocami dusiły go samobójcze myśli i rozmowy z nawiedzającym go co noc duchem brata, przed którym się tłumaczył i niezdarnie usprawiedliwiał, żal, smutek i obmyślanie sposobów, by się od nich uwolnić

Duszę wyżarł mu szczur winy, serce wypalił wyrzut sumienia. Jego demony toczyły mu mózg w bezsenne, samotne noce. Kanalię i mordę zdradziecką widział w lustrze za dnia. Jadem nienawiści obdarzył mieszkańców, nieuleczalną chorobą poraził ich umysły.

Państwo, którym rządził, ongiś wesołe, pracowite, stawiane za wzór udało mu się skłócić, napuszczając jednych mieszkańców na drugich.

Pewnego dnia przybyło tam dwu albo czterech oszustów, podali się za specjalistów od wyjaśniania katastrof i zamieniania ich w zamachy, wedle najnowocześniejszych metod najprzedniejszych uniwersytetów i laboratoriów badawczych świata. Powiadali, że ich niezbite dowody miały być niezwykle piękne, ale też miały te cudowną właściwość: były niewidzialne dla każdego, kto nie nadawał się do urzędu albo też był zupełnie głupi. Więcej nawet, ci którzy by im zaprzeczali sami ujawniliby się jako zaprzańcy, mordy zdradzieckie i kanalie.

„To rzeczywiście wspaniałe dowody! — pomyślał władca. — Gdybym je miał, mógłbym się przekonać, którzy ludzie w moim państwie nie nadają się do swoich urzędów; odróżniłbym mądrych od głupich. I wiedziałbym którzy są zdrajcami i mógłbym nakazać ministrowi policji wtrącić ich do więzienia. Tak, te dowody muszą mi przedstawić jak najprędzej”. I dał obu oszustom z góry dużo pieniędzy, aby mogli rozpocząć pracę. Oszuści ustawili stoły, udawali, że pracują, ale nie mieli nic na ekranach prócz migających obrazków. Zażądali od razu najdroższych komputerów i kart płatniczych bez limitu; jedynym ich zajęciem było chodzenie do pobliskiego bankomatu i wypłacanie pieniędzy aż ich brakło w kasie, chowali je do własnej kieszeni i pracowali przy pustych komputerach, i to często do późnej nocy.

„Chciałbym jednak wiedzieć jak postąpiła robota” — pomyślał władca, ale zrobiło się mu nieswojo na myśl, że człowiek głupi albo niezdatny do urzędu, który piastuje, nic nie zobaczy; bał się również, że uznano by go za mordercę brata, którym się czuł, choć nie przyznawał do tego, uspokoił się wprawdzie, że o siebie nie potrzebuje się obawiać, ale postanowił jednak posłać kogoś aby dowiedzieć się jak rzeczy stoją. Wszyscy ludzie w mieście wiedzieli jaką cudowną własność miała mieć ta materia, i wszyscy pragnęli się przekonać, że ich sąsiad jest głupi lub zły.

„Poślę do ekspertów mojego starego, poczciwego ministra — pomyślał cesarz — ten będzie mógł najlepiej ocenić ich pracę, bo ma dużo rozumu i nikt lepiej niż on nie sprawuje swojego urzędu”.

Wezwał przed swoje oblicze Łaszczaka i nakazał mu przyjrzeć się pracy ekspertów. Łaszczak poprawił niesforny lok, opadający mu na czoło i poszedł do sali, gdzie siedzieli dwaj oszuści i pracowali przy pustych komputerach. „Boże drogi — pomyślał Łaszczak i wytrzeszczył oczy — ależ ja nic nie widzę”. Ale głośno nie przyznał się do tego.

Obaj oszuści prosili go, aby łaskawie zbliżył się do nich, i pytali, czyż skaczące po ekranach zygzaki i wydobywające się z nich gwizdy i huki nie są wystarczającym dowodem na zamach, a narysowane na szklanych tablicach zielone, czerwone i żółte strzałki nie tworzą pięknego, barwnego i przekonującego wzoru na działanie bomb. Wskazywali przy tym na migające komputery i biedny, wierny minister otwierał w dalszym ciągu oczy, ale nie mógł nic dostrzec, bo nic tam nie było. „Wielki Boże! — pomyślał. — Czyżbym był głupi? Tego nigdy nie przypuszczałem i nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. Czyżbym nie nadawał się do swojego urzędu? Nie, nie mogę nikomu powiedzieć, że nie widziałem dowodów”. — No i co, nic pan nie mówi? — powiedział jeden z tkaczy.

— O, to jest śliczne, bardzo ładne! — powiedział stary minister i patrzał przez okulary. — Co za wzór i jaka moc przekonywania! Tak, powiem władcy, że mi się dowód niezwykle podoba.

— To nas cieszy — powiedzieli eksperci i wymienili nazwę programu, którego używali do swoich obliczeń (był bardzo drogi, ale go wcale nie kupili, tylko pieniądze włożyli do swoich kieszeni lub przeznaczyli na nagrody dla siebie), oraz objaśnili rysunek wzorów matematycznych.

Łaszczak pilnie uważał, aby móc dokładnie powtórzyć wszystko cesarzowi, co też uczynił.

Po czym oszuści zażądali więcej pieniędzy i nowych komputerów i blaszanego baraku, potrzebnego jakoby do dalszej pracy. Ale znów wszystko schowali do kieszeni, a na ekranach komputerów śmigały tylko dziwaczne kreski i kropki wygaszacza ekranu. Pomimo to siedzieli jak przedtem przy klawiaturach.

Władca posłał wkrótce innego uczciwego ministra, aby zobaczył, jak postępuje praca tkaczy i czy tkanina będzie już wkrótce skończona. Tym razem wybór padł na szczwanego Rudzińskiego, którego nie tak łatwo było wywieść w pole. Rudziński, jak to miał w zwyczaju przy publicznych występach, namaścił swoją łysą glacę szuwaksem i wypolerował flanelową, specjalnie w tym celu zaobrębioną szmatką, do pełnego błysku. Powiodło mu się zupełnie tak samo jak Łaszczakowi. Patrzał i patrzał, ale ponieważ nie było nic na komputerach ani na stołach kreślarskich, nie mógł więc nic zobaczyć.

— Czyż to nie przecudowny dowód? — zapytywał herszt oszustów przymilnie modulowanym głosem i pokazywał mu, objaśniając, wspaniały wzór matematyczny, który wcale nie istniał. Okrągłymi gestami podkreślał swoją opowieść o sztucznej mgle, rozpylonym helu, bombie termobarycznej, wybuchach w skrzydłach, wybuchach w kabinie, uprowadzonym kokpicie, zdemolowanej salonce, spreparowanej brzozie, a ponadto o 3 osobach, które przeżyły...  

„Głupi nie jestem — pomyślał łysy Rudziński. — A więc chyba stary osioł (tak zawsze myślał o ukochanym władcy, gdy go nikt nie słyszał) chce mnie wrobić w zdradę i pozbawić mojego świetnego stanowiska. Byłoby to dość dziwne, ale nie trzeba tego po sobie okazać”. Pochowali wykresy, których nie widział, i zapewnił oszustów, jak bardzo mu się podobają wszystkie przekonujące dowody opracowane na najdroższych, potężnych komputerach (chyba z tektury, pomyślał) i rozrysowane na szklanych ekranach z czerwonymi, zielonymi i żółtymi strzałkami pokazującymi na niewyraźnie sfotografowane krzaki i zarośla.

— Tak, to absolutnie udowodnione — powiedział do władcy.

Wszyscy ludzie w mieście mówili o dowodzie na zamach.

Wreszcie władca sam zapragnął zobaczyć materię na warsztacie. Wybrał się więc z całą gromadą oddanych mu ludzi, wśród których znajdowali się tamci dwaj dzielni urzędnicy, którzy już tu byli, i zastał sprytnych oszustów pracujących jak najgorliwiej, lecz bez podłączenia internetu.

Acz nie będę was już nużył opowieścią o tym, jak i władca dał się omotać wydrwigroszom, tym bardziej, że niczego bardziej nie pragnął, by ktoś wreszcie zdjął mu ciężar bratobójstwa z serca i ukoił sumienie, dobrze wiedząc, że można tego dokonać jedynie oszustwem.

Wziął w ręce cały naręcz zwiniętych w rulon wielkich płacht pomazanego w różne kolory papieru. I tak szedł przed siebie, coraz to rozwijając któryś z arkuszy i pokazując licznie zgromadzonym na trasie przemarszu mieszkańcom. A słudzy za nim nieśli jeszcze więcej rulonów, podając mu je w ręce, by rozwijał je i pokazywał starannie wybranym wiernym zwolennikom.

Resztę mieszkańców, którzy też chcieli przyjrzeć się procesji odgrodzono od przemarszu i zgromadzonych entuzjastycznych tłumów szczelną barierą i ustawionym potrójnym szpalerem policjantów, by nic nie zakłóciło świętowania ostatecznego uzyskania dowodu na niewinność władcy i na zamach złych sił, kanalii i mord zdradzieckich.

I nawet jeśli ktoś w tym odległym tłumie by zakrzyknął:

— Nie ma żadnego dowodu — to i tak jego głos nie dosięgnąłby władcy, dumnie kroczącego z wypiętym, starczym brzuchem, kulejącego na jedną nogę, uginającego się — nie wiedzieć — czy od ciężaru papierzysk, czy od ciężaru winy.


— Patrzcie, przecież on nie ma żadnego dowodu! — zawołało jakieś małe dziecko.

— Boże, słuchajcie głosu niewiniątka — powiedział wtedy jego ojciec i w tłumie jeden zaczął szeptem powtarzać drugiemu to, co dziecko powiedziało.

— Nie ma dowodu, małe dziecko powiedziało, że nie ma dowodu!

— On nie ma dowodu! — zawołał cały lud. Wtedy władca dosłyszał i zmieszał się, bo wydało mu się, że jego podwładni mają słuszność, ale pomyślał sobie: „Muszę wytrzymać do końca procesji”. I wyprostował się jeszcze dumniej, a dworzanie szli za nim, niosąc tren, którego wcale nie było.

 

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka