Nie od dziś wiadomo, że prawica w Polsce charakteryzuje się niebywałym potencjałem autodestrukcyjnym. Temat ten został przerobiony już na wszystkie sposoby i nie ma sensu przytaczać tu argumentów. Wypływa za każdym razem, gdy po wygranych wyborach do władzy dochodzą partie z prawej strony sceny politycznej – ku przestrodze przed błędami obozu solidarnościowego z pierwszych lat niepodległości, czy ku pamięci wewnętrznych swarów z czasów premierostwa Jerzego Buzka. Pojawia się, gdy dyskutowane są kontrowersyjne dla prawicy kwestie, takie jak aborcja, czy równouprawnienie mniejszości seksualnych. I co? I nic. Jerzy Sosnowski wspominał niedawno, że gdy na początku lat dziewięćdziesiątych pozwolił sobie na krytykę polskiego Kościoła z pozycji zaangażowanego Katolika, środowiska prawicowe uznały go za wroga, wylewającego żółć, o zgrozo, na łamach Gazety Wyborczej. Jak się okazało – komentował nie bez złośliwości Sosnowski – gdy po latach na lewicy pojawili się prawdziwy oponenci, stanowiąc dla środowisk katolickich zagrożenie realne, Kościołowi oraz prawicowym publicystom zabrakło amunicji, by na ich ostrzał odpowiedzieć ogniem. Przecież stanowiska antychrystów, wrogów i zdrajców były już rozdzielone. Na własnym podwórku. Historia lubi się powtarzać. Projekt ustawy regulujący stosowanie metody in vitro, firmowany przez posła PO Jarosława Gowina, stał się przedmiotem krytyki zarówno z lewej, jak i z prawej strony politycznego i publicystycznego spektrum. Gdy lewicowi aktywiści gotują się na kolejne kolorowe manify, zamawiają wywiady w GW i składają do druku kolejny „Przewodnik po…”, chłopaki na prawicy zakuwają się w zbroje i ostrzą włócznie na krwawą krucjatę z niewiernymi, stając na stanowisku fundamentalnego sporu ze zdrajcą ideałów. Dla strony lewej, projekt Gowina jest wyrazem umysłowej zaściankowości i wiernopoddańczej postawy wobec hierarchii Kościoła. Dla strony prawej – jak i dla samego Kościoła – jest to niedopuszczalny kompromis w kwestiach zasadniczych, które nie powinny być przedmiotem politycznych targów. Jak zauważają Piotr Zaremba i Piotr Gursztyn, poseł Gowin zostaje sam z wywołanym przez siebie ambarasem, tracąc poparcie w partii i sympatię swych niedawnych, ideowych pobratymców. Piotr Semka porównuje Gowina do Jana Rokity, w kontekście ideowego i politycznego osamotnienia. Ale samo porównanie nasuwa też skojarzenia z karierą posła Rokity w partii Donalda Tuska, a przede wszystkim z tej kariery spektakularnym końcem. A czy nie jest tak, że projekt Jarosława Gowina jest szansą na realizację fragmentu tradycyjnego programu prawicy, w sytuacji, gdy nie istnieje alternatywna, zdolna do tego siła? Gdy wielu zakutych w zbroję prawicowców nie ma de facto swej reprezentacji w Parlamencie? Czy nie jest szansą na uregulowanie jednej z kluczowych spraw ze stanowiska prawicowego, która w obecnym kształcie prawnym oddana jest pod indywidualny osąd naukowców, lekarzy i spragnionych potomstwa par – osąd, dodajmy, nie zawsze zgodny z nauką Kościoła katolickiego? Czy działania Gowina nie są w symbolicznym sensie – w formie z konieczności częściowej – próbą powrotu do projektu POPiS’u, który to powrót dawni zwolennicy sojuszu obu formacji tak zajadle krytykują? Do realizacji postulatów prawicowych w politycznej zgodzie ze środowiskami liberalnymi i centrowymi – bez wojny domowej? I to przy braku skutecznej alternatywy dla PO oraz przy coraz wyraźniejszych tendencjach w Platformie do zawierania taktycznych sojuszy z postkomunistami! A może chodzi o to, że choćby umiarkowana pochwała dla liberalnej Platformy wielu prawicowym publicystom nie przeszłaby przez gardło? Nie mogę mieć pretensji do Kościoła za jednoznaczne i twarde stanowisko. Jest ono dla mnie całkowicie na miejscu i jako katolik innego nie mógłbym zaakceptować. Jednakże Episkopat to nie partia polityczna, ani prawicowa redakcja publicystyczna. Historia marszałka Marka Jurka pokazała, iż to, co rozumiemy przez politykę, rzadko da się pogodzić z dogmatycznym stanowiskiem ideowym. Los tego wybitnego polityka i pisarza prawicowego miał szansę stać się przestrogą dla prawicy, a także wskazówką, jak nie należy realizować prawicowych postulatów z pozycji polityka partii rządzącej. Tymczasem lekcja nie została odrobiona, a my kolejny raz siejemy wiatr na własnym podwórku. Dorzynamy polityka, co do którego wielu z nas nie może mieć wątpliwości, iż stoi po naszej stronie. Nie oszczędzamy mu razów w sytuacji, gdy musi je odpierać na każdym polu. Marnujemy kule na friendly fire i patrzeć tylko, jak niedługo damy się zaskoczyć przez realnych nieprzyjaciół, z pustymi magazynkami. Historia się powtarza i chyba tylko ciężar przedmiotu sporu chroni oponentów od ześlizgnięcia się w farsę. Obyśmy nie musieli bić się w piersi, gdy wielbiciele Żiżka i Jaruzelskiego zamienią redakcyjne stołki na fotele w ministerstwach i kancelariach. I gdy zaczną realizację postulatów zawartych w swoich „Przewodnikach”. W katakumbach nie ma miejsca na politykę. Jest za to mnóstwo czasu na lament i tropienie winnych.
Inne tematy w dziale Polityka