Teologia Polityczna Teologia Polityczna
1748
BLOG

Tomasz Merta: Nieodzowność konserwatyzmu

Teologia Polityczna Teologia Polityczna Polityka Obserwuj notkę 3

Czy konserwatysta istotnie upodabnia się do postmodernisty, gdy dokonuje wyboru spośród dziedzictwa, dookreślając tradycję, do której zamierza nawiązywać? - Tomasz Merta odpowiada Timothy Snyderowi

Prezentujemy tytułowy esej z wyboru pism Tomasza Merty: Nieodzowność konserwatyzmu

Nakładem Teologii Politycznej i Muzeum Historii Polski ukazał się właśnie zbiór najważniejszych tekstów śp. Tomasza Merty - wybitnego humanisty, wiceministra kultury, który zginął w katastrofie smoleńskiej

 

„Mówicie, że krasnoludki nie istnieją. No dobrze, ale jak w takim razie nazywacie te małe ludziki w czerwonych czapeczkach?” Nie pamiętam autora tej znakomitej repliki wymierzonej we wszystkich krasnoludkowych niedowiarków, a szkoda, bo przychodzi mi ona na myśl zawsze, gdy ktoś neguje sensowność używania słowa „konserwatyzm” we współczesnej Polsce. Nie będę rzecz jasna zaprzeczał oczywistemu przecież faktowi, że konserwatyzm w III Rzeczypospolitej ma spore kłopoty ze swoją tożsamością, trudno mi jednak zgodzić się z tym, iżby należało z tego wyciągać radykalny wniosek na temat jego nieistnienia. Tymczasem tak właśnie postępuje Tim Snyder, który demaskuje młodych polskich konserwatystów jako liberałów w przebraniu. (Właściwie nie tyle demaskuje, ile ułaskawia, bo słówko liberał ma z jego punktu widzenia z pewnością bardziej pozytywne konotacje niż „konserwatysta”.)

 

Burke wstępuje do SLD

 

Na poparcie swojej tezy zgromadził Snyder, wnikliwy obserwator polskiego życia politycznego, szereg mocnych argumentów, których fałszywości nie jest łatwo dowieść. Tym bardziej że większość z nich jest całkowicie prawdziwa. Istotnie, podstawowym problemem polskiego konserwatyzmu jest trudność w zbudowaniu wiarygodnej odpowiedzi na pytanie „co konserwować?”. Konserwatysta winien przecież konserwować to, co jest, a to, co jest, okazuje się niewątpliwie mało zachęcające. Polski konserwatysta nie może więc afirmować zastanej rze­czywistości, lecz od samego początku się jej sprzeciwia. Jego odruchy nie są zachowawcze, lecz burzycielskie. To, co dane i konkretne – choćby opisywana przez Snydera postpeerelowska mentalność – staje się głównym wrogiem konserwatysty. W tej sytuacji upodabnia się on do swego odwiecznego wroga, rewolucjonisty, który swój cel wyznacza nie w odniesieniu do tego, co jest, ale do tego, co powinno być. Odwraca się tyłem do nieprzyjemnej rzeczywistości, próbuje ją zignorować, swe działania podporządkowując wyrozumowanemu i w istocie rzeczy zupełnie abstrakcyjnemu projektowi. Nie chce rzeczywistości konserwować, ale wręcz przeciwnie – doprowadzić do gwałtownej zmiany, która umożliwi zrealizowanie jego abstrakcyjnego, ogólnego projektu. Konserwatysta, czując się nieswojo w roli rewolucjonisty, próbuje się usprawiedliwiać, wskazując jakieś wzorce z przeszłości, wskrzeszając dawne, historyczne tradycje. Skoro jednak nić tradycji została zerwana, odwołania do historii nie mogą mieć żadnego znaczenia – w końcu każdy może zawitać do muzeum. Podobnie nikłą tylko moc uspra­wiedliwiającą mają próby włączenia się polskich konserwatystów w spory prowadzone przez ich zachodnich, prze­de wszystkim amerykańskich, kolegów – najłatwiej walczyć im z przeciwnikiem, którego sami wykreowali albo też importowali zza oceanu. Konserwatywnej międzynarodówki nie będzie – dowodzi Snyder – trzeba więc, by polscy konserwatyści zajęli się swoimi problemami, zamiast tracić siły na heroiczną czy raczej heroikomiczną walkę z polityczną poprawnością czy feminizmem.

Wszystko to brzmi bardzo logicznie i przekonująco, na szczęście dla konserwatystów można jednak znaleźć kilka miejsc, w których jest się o co ze Snyderem pospierać. Przede wszystkim o efektowną, ale nie do końca uzasadnioną wizję postkomunistów i ludowców jako jedynych prawdziwych polskich konserwatystów. Zdaniem Snydera Kwaśniewski i Pawlak, choć sami nigdy by się tak nie określili, są konserwatystami, konserwują bowiem real­nie istniejące tradycje – postkomunistycznej mentalności i drobnych chłopskich gospodarstw. Kwaśniewski i Pawlak istotnie wypełniają wszystkie elementy zapropono­wanej przez Snydera definicji konserwatysty: przedkładają to, co konkretne, nad to, co abstrakcyjne, tradycję nad ideę postępu, wartościują pozytywnie zastaną rzeczywistość i niechętnie odnoszą się do jakichkolwiek gwałtownych zmian.  Wszystko to prawda, wydaje się jednak, że dowodzi to nie tyle konserwatyzmu Kwaśniewskiego i Pawlaka, ile ułomności przedstawionej tu definicji. Po pierwsze dlatego, że poznawczo bezwartościowe jest sprowadzanie konserwatyzmu jedynie do prostego odruchu zachowawczego – można oczywiście mówić, jak to czyniły niezliczone rzesze sowietologów, o konserwatystach w Biurze Politycznym KPZR, ale pojęcie to traci wtedy swój sens jako określenie stylu politycznego myślenia, stając się – praktycznie rzecz biorąc – bezużyteczne. Po drugie, dlatego że definicja Snydera nie umożliwia nam odróżnienia konserwatysty od pragmatycznego utylitarysty, który kierując się roztropnością (skądinąd przecież bardzo konserwatywną cnotą), również może sceptycznie oceniać szanse realizacji abstrakcyjnych projektów i przeciwstawiać się gwałtownym zmianom. Jest to, dodajmy, problem wcale nie nowy, jak tego dowodzą choćby przemiany w sposobie interpretowania filozofii Edmunda Burke’a. W pierwszej połowie naszego wieku „ojca konserwatyzmu” uważano za filozofa pragmatycznego, afirmującego rzeczywistość jako efekt procesu historycznego. Zwolennicy takiej in­terpretacji zwracali zwykle uwagę na wewnętrzną koherencję poglądów angielskiego myśliciela, która zupełnie dobrze obchodziła się bez jakichkolwiek metafizycznych podpórek. Najważniejszymi kategoriami w myśleniu Burke’a były zadawnienie i stosowność, przy czym stosowność sprowadzała się do postulatu poszukiwania rozwiązania nie najlepszego w ogóle, lecz tylko najlepiej dostosowanego do aktualnego kontekstu politycznego i historycznego. W latach pięćdziesiątych roszczenia do Burke’a zgłosiła szkoła prawa naturalnego, która uważała jego konserwatyzm za ufundowany na pewnej formie sankcji religijnej. Choć próby wykreowania Burke’a na myśliciela religijnego (Russell Kirk) spaliły na panewce, prace Paula J. Stanlisa, Charlesa Parkina i Francisa Canavana dowiodły wątłości wąsko-pragmatycznej interpretacji. Na przykład pojęcie stosowności u Burke’a z trudem jedynie daje się zrozumieć, jeśli abstrahować od Burke’owskiej koncepcji sprawiedliwości. Nie wydaje się też obecnie możliwe ignorowanie religijnych poglądów filozofa, które choć nie pozostają w bezpośredniej relacji do jego koncepcji politycznych, to jednak stanowią dla sfery politycznej ostateczny układ odniesienia i potencjalne źródło wartościowania. Taka wizja konserwatyzmu wykracza znacznie poza definicję zaproponowaną przez Snydera, ale tylko dzięki niej Burke zostaje ocalony od konieczności zapisania się do SLD.

 

Konserwatyzm i  konstruktywizm

 

Centralne miejsce w tekście Snydera zajmuje problem tradycji, wobec której polski konserwatyzm musi się określić. Snyder ma niewątpliwie rację, gdy wskazuje na realne istnienie postpeerelowskiej mentalności i antymodernizacyjnego nastawienia wsi. Czy jednak konserwatyzm jest rzeczywiście skazany na ich obronę? Nie jest przecież tak, by do nich sprowadzała się cała polska tradycja polityczna. Snyder jest tego oczywiście świadom, wspomina przecież o tradycji solidarnościowej, jednak w jego przekonaniu konserwatysta nie może dokonywać wyboru tradycji, musi brać ją taką, jaka jest, jakiekolwiek konstruktywistyczne poczynania są zaś absolutnie niedopuszczalne. Obawiam się, że przy radykalnym sformułowaniu tej tezy nawet Kwaśniewski i Pawlak nie zasłużyliby na miano konserwatysty, wszak i oni dokonują wyboru swojej tradycji, pewne elementy polskiej rzeczywistości wzmacniając, inne zaś ignorując. Pożyteczne chyba byłoby tutaj wprowadzenie dość popularnego rozróżnienia na dziedzictwo i tradycję – dziedzictwo jest wielką skarbnicą narodową, w której przechowywane jest absolutnie wszystko, co wpływało i wpływa na ukształtowanie się naszego jestestwa, tradycja natomiast jest mniej czy bardziej świadomym wyborem z owego dziedzictwa. Wybór ten rzadko tylko bywa całkowicie arbitralny, niewątpliwie jednak nikt nie może uniknąć konieczności jego dokonania. Nie da się przecież konserwować dziedzictwa jako takiego, już to z tego powodu, że są tam elementy ze sobą niespójne, a nierzadko i absolutnie sprzeczne, już to dlatego, że dziedzictwo podlega nieustan­nej zmianie wraz z ludzkimi działaniami wciąż tworzącymi nowe fakty kulturowe, cywilizacyjne i polityczne. Ktoś, kto chciałby konserwować całe dziedzictwo, siłą rzeczy musiałby być zwolennikiem absolutnego bezruchu, zwolennikiem zatrzymania świata.

Sprzeciw polskiego konserwatysty wobec tradycji peerelowskiej mentalności nie musi więc czynić jego konserwatyzmu mało wiarygodnym. PRL nie była czarną dziurą ani też okresem, w którym dokonano totalnej destrukcji tradycyjnych więzi społecznych i instytucji pośredniczących. Owszem, wiele z nich zostało nadwątlonych, osłabionych czy zapomnianych, ale do anomii było doprawdy daleko. W 1989 roku nie mieliśmy wcale pustych rąk – ocalić udało się zdumiewająco dużo, jeśli idzie zarówno o tradycje polityczne, jak i społeczne. Opozycja nie tylko zakiełkowała, ale i rozkwitła, także i dlatego, że miała się do czego odwoływać: do wciąż mocnej rodziny kultywującej nierzadko historyczne i etyczne tradycje, do etosu polskiej inteligencji, do niezwykle silnej i zachowującej nieprzerwaną ciągłość tradycji religijnej. W żadnym razie nie jest więc tak, iżby konserwatysta polski nie miał się do czego odwoływać – nawet jeśli prawdą jest, że łatwiej znaleźć mu oparcie w aksjologii, etyce i religii niż w polityce. Ośmielam się też stwierdzić, że i z polityką sprawy nie mają się aż tak tragicznie. Zwycięstwo Kwaśniewskiego jest faktem, ale faktem jest także wysoki poziom poparcia dla sił postsolidarnościowych, powszechny konsensus co do sensu istnienia konstytucyjnej demokracji, akcesu do NATO i Wspólnoty Europejskiej. Polski konserwatysta nie musi być nastawiony antymodernizacyjnie (co nie znaczy, że nie będzie spierał się o kształt modernizacji), bo też i społeczeństwo en masse wcale takiego nastawienia nie ma.

Czy konserwatysta istotnie upodabnia się do postmodernisty, gdy dokonuje wyboru spośród dziedzictwa, dookreślając tradycję, do której zamierza nawiązywać? Czy staje się zarozumiałym konstruktywistą, lekceważącym otaczającą go rzeczywistość? Taki wniosek nie wydaje się uprawniony. Czym innym jest bowiem wprowadzenie pewnej hierarchii w ocenie różnych narodowych tradycji, czym innym zaś negowanie istnienia tradycji, które uznano za złe. W tym sensie zresztą ma Snyder rację – marnym konserwatystą jest ten, kto odwraca się tyłem do polskich problemów, kto opiera swój konserwatyzm na idealizacji rzeczywistości, ignorując zupełnie realia. Istotnie, konserwatysta musi zdawać sobie sprawę z tego, co jest, a więc także z faktu istnienia peerelowskiej i chłopskiej mentalności, ale nie znaczy to, że jest skazany na proste zachowanie zastanego świata. „Zmiana” nie jest słowem wygnanym z konserwatywnego słownika.

 Przeczytaj całość

Polecamy także: Tomasz Merta, Listopad

 

Opinie o książce:

Książka jest zbiorem tekstów pisanych przy różnych okazjach i w różnych miejscach. Łączy je niezwykła osobowość autora: z jednej strony subtelnego intelektualisty dostrzegającego bogactwo rzeczywistości i wieloznaczności idei, z drugiej człowieka, który pragnął zmieniać świat. Książkę można więc traktować jako zbiór przemyśleń, ale także jako inspirującą zachętę do działania. Konserwatyzm Tomasza Merty był konserwatyzmem twórczym, żywym i bogatym. Nie można go imitować, lecz można się z niego uczyć.
Ryszard Legutko


Tomasz Merta był konserwatystą otwartym na świat tak intelektualnie, jak i społecznie. Według najlepszych tradycji polskiej inteligencji zarówno w działalności publicznej, jak
i w pracy naukowej poświęcał się sprawom społecznym, wychowaniu młodzieży i polityce. Był niezwykle mądry i oczytany, miał dar rozmowy i przyjaźni. Publikował dużo, ale był zbyt oddany sprawie publicznej i zmarł zbyt młodo, by mieć czas napisać swoją własną wielką pracę. Ale oto, właśnie dzięki wysiłkom przyjaciół, powstała książka, która gromadzi
i utrwala myśl wybitnego człowieka.
Timothy D. Snyder


Zebrane z dwóch ostatnich dekad teksty Tomasza Merty prezentują zaskakująco spójny punkt widzenia na politykę, historię i kulturę. Można to wytłumaczyć tylko wyjątkową wewnętrzną integralnością ich autora. Merta zawsze wiedział, co pisze i dlaczego. Lektura tych tekstów dzisiaj przywraca nadzieję.
Marek A. Cichocki


Tomasz Merta swój intelektualny talent i pracę oddał zmaganiom o duchowy fundament Rzeczypospolitej. Zbierał najmocniejsze argumenty na rzecz prawomocności patriotyzmu
i postawy konserwatywnej. Jego teksty składają się na pewien kanon nowoczesnego myślenia o Polsce i są świadectwem roztropnej troski o jej przyszłe losy.
Rafał Matyja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka