Teutonick Teutonick
983
BLOG

Rok pełen złudzeń

Teutonick Teutonick Koronawirus Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

   Wypadałoby zacząć od tego, że jakoś bez mała 2 lata temu zdecydowałem się zarzucić umieszczanie swych grafomańskich popisów na tutejszym portalu i po obejmującym niespełna rok, spowodowanym wypadkiem i następującą po nim rehabilitacją, czasookresie praktykowania tejże pisaniny, powrócić do dawnych aktywności, w związku z przymusowym zarzuceniem których człowiek potrzebował uprzednio zorganizować sobie jakoweś wypełnienie nadmiaru bezproduktywnie spędzanego wolnego czasu. Przez ten czas udało mi się zamieścić tutaj jakieś 150 premierowych notek i tak sobie w momencie zakończenia tejże działalności dumając na temat tego, że może całkiem sympatycznie byłoby zebrać je sobie w jednym miejscu w formie wydrukowanej – dla siebie samego tudzież potomnych – doszedłem (jakoby w profetycznym przebłysku świadomości) do wniosku, że gdybym miał takowy zbiór zatytułować, nazwałbym go właśnie tak jak niniejszy tekst, okraszając go jeszcze może dodatkowo dla lepszego efektu mottem z niejakiego Cz. Miłosza, które niegdyś zdarzyło mi się zasłyszeć w jakiejś audycji radiowej i od tego czasu na stałe ów cytat zapadł już w mej pamięci, mianowicie: „Dzieje mojej głupoty wypełniłyby wiele tomów…”.
   Bo i faktycznie wypełniłyby. A i złudzeń było swego czasu co nie miara. Można było przecież naiwnie sądzić, że w końcu mamy przy władzy ludzi, którzy są w stanie wprowadzić pewną nową jakość do naszej krajowej polityki, zresztą pewne jaskółki podobnego trendu gdzieś tam na obrzeżach się pojawiały. W sferze werbalnej wiele było o wstawaniu z kolan i wybijaniu się na niezależność. Jak pokazało kilka przykładów, skończyło się właśnie na sferze werbalnej i wygraniu kolejnych wyborów, potem już ta cała układanka mogła sobie spokojnie runąć jak domek z kart. No i wreszcie przyszedł moment, że maski opadły. Można było przymknąć oczy na nieudaczność podejmowanych działań, na mnożące się zaniechania, na potykanie się o własne nogi przy owym mitycznym wstawaniu z kolan, na przyzwalanie na dziadostwo i tolerowanie patologii na każdym niemalże kroku. Na cały szereg zaniechań w sferach, od których należałoby zacząć jeśli tylko myślało się cokolwiek poważnie o przebudowie czy też odnowie aparatu państwowego, a wraz z nim państwa jako takiego. Można było przyjąć jako teorię, że w obecnych uwarunkowaniach międzynarodowych nie na wszystko sobie możemy tak z marszu pozwolić, że musimy bawić się w upokarzające kunktatorstwo i w różnorakich kwestiach postępować w myśl zasady tiszej jedziesz, dalej budziesz i w związku z powyższym powinniśmy uzbroić się w cierpliwość aby z czasem móc zrzucić wallenrodowski płaszcz i ukazać całemu światu swoje prawdziwe, w pełni niepodległe oblicze. Człowiek wciąż łudził się. W końcu nie każdy krajowy lider może pozwolić sobie na bycie takim na ten przykład Erdoganem (cóż to za straszliwy zamordysta, czyż nie?), a i na bycie krajowym odpowiednikiem niejakiego Orbana też nie każdego tak od razu stać.
   Jednak nasi umiłowani decydenci swoimi szeroko zakrojonymi działaniami rozpoczętymi na wiosnę roku bieżącego w sposób ostateczny i nieodwracalny raczyli pozbawić mnie w powyżej przedstawionych materiach najmniejszych już choćby złudzeń, zaprzepaszczając zarazem w moim własnym odczuciu cały swój dotychczasowy dorobek, ustawiając się tak naprawdę w jednym szeregu z tymi, którzy z otwartą przyłbicą występowali jak do tej pory w roli zwykłych zaprzańców i całkowicie jawnych targowiczan i już nawet nie aspirując do roli czegoś, co zwykło być jak do tej pory postrzegane przeze mnie jako polityczne tzw. mniejsze zło. Po prostu odsłonili się. I okazało się, że król jest nagi. I dziwnie koreluje to z tym, w jaki sposób wdrażane w życie metody postępowania z najbardziej medialnym wirusem w dziejach świata, przywołują na myśl fabułę andersenowskich „Nowych szat cesarza”. Czyli ujmując rzecz w skrócie: całe media są na okrągło nastawione na teatrzyk, w którym wszyscy całodobowo skaczą jak pajace na gumce wokół zjawiska, które w realnej rzeczywistości tak naprawdę (gdyby nie owe media i nagoniona przez nie histeria) pozostawałoby dla całości ogłupionego do granic społeczeństwa de facto niedostrzegalne. Że o powszechnym w tych dziwacznych czasach zjawisku orwellowskiego dwójmyślenia, które dziś wydaje się być w przestrzeni publicznej obecne i wręcz pożądane niemalże na każdym kroku, nie wspomnę. Oto we wszystkich studiach telewizyjnych ludzie z odsłoniętymi facjatami rozprawiają na temat tego, że kategorycznie należałoby je zasłaniać, rzecz jasna po to aby uniknąć najgorszego. Tak jakby sami niekoniecznie chcieli tego najgorszego uniknąć albo jakby byli na ową śmiertelną zarazę w jakiś tajemniczy sposób uodpornieni. To w jakiej postaci w tym wszystkim odsłoniło się tak zwane „państwo dziennikarstwo” (z niezwykle rzadkimi wyjątkami rzecz jasna), stanowi zresztą osobną historię, potwierdzającą notabene opinię, którą już jakiś czas temu zdążył sobie piszący te słowa na temat tejże grupy zawodowej wyrobić, a której przez wzgląd na co wrażliwszych czytelników wolałbym w pełnym brzmieniu nie przytaczać.
   Z kolei cała działalność aparatu państwowego wokół tegoż samego zjawiska, ponownie opisując rzecz skrótowo, przywołuje na myśl obrazek faceta zaatakowanego przez natrętnego owada, który w odwecie ostrzeliwuje się z broni automatycznej, kładąc trupem pechowo zgromadzonych wokół niego przypadkowych przechodniów. Codzienne podejmowanie co i rusz nowych, niejednokrotnie sprzecznych ze sobą, decyzji w myśl zasady „co by tu jeszcze spieprzyć?”, taktyka polegająca na miotaniu się niczym pijany od krawężnika do krawężnika i chwytaniu się coraz to bardziej szalonych rozwiązań niczym ten sam pijany płotu, mając na uwadze nadzieje, jakie ta ekipa swego czasu w niemałej w końcu części narodu wywoływała, naprawdę potrafi zrobić piorunujące wrażenie na przecierających coraz bardziej zdumione oczy odbiorcach ichnich „przekazów dnia”. Dziś niczym rafałowe ścieki polityka naszych decydentów płynie z „gówną” falą światowych trendów, w myśl której – tak jak swego czasu przekonywał był „u Sowy” miłościwie nam panujący kaczystowski delfin – „musimy nauczyć się zarządzać ludzkimi oczekiwaniami” (czyt. drastycznie ograniczyć konsumpcyjne rozpasanie panujące wśród plebsu). Żeby pozostać konkurencyjnymi wobec kolejnego „Imperium Zła”, które powstaje na chwilę obecną z nie do końca ustaloną chyba jeszcze jak do tej pory lokalizacją. Na przysłowiową miskę ryżu też jeszcze przyjdzie czas. Dobrze już było. Teraz przyjdzie pora zapłacić z nawiązką za dotychczas pobrane benefity, a linie kredytowe, które zostały dopiero co z całym wysiłkiem zwiększonych mocy produkcyjnych uruchomione, wystarczą w zupełności na to, aby uszczęśliwić koniecznością odpracowywania produktów tychże taśmociągów nasze prawnuki, a najpewniej również prawnuki ich prawnuków.
   Osobne zagadnienie stanowi wpływ jaki – zarówno poprzez nachalną propagandę, jak i cały system nakazów i zakazów – rządzący wraz ze swoimi medialnymi naganiaczami (z obu stron dotychczas pracowicie budowanej barykady zresztą, która to jednomyślność prezentowana w akurat tej jednej wybranej kwestii również potrafi dać niemało powodów ku przemyśleniom, przynajmniej tym spośród potencjalnych odbiorców wszechogarniającej nas sieczki medialnej, którzy póki co zachowali jeszcze umiejętność jako tako samodzielnego rozumowania) wywierają na lwią część społeczeństwa, napuszczając jednych na drugich, zaszczuwając odstępców od „dogmatu świętej maseczki”, doprowadzając tak naprawdę do rozkładu więzi rodzinnych, społecznych i kulturowych, powodując zorganizowaną zapaść w takich sektorach publicznych jak służba zdrowia czy edukacja wraz ze szkolnictwem wyższym, które zresztą wydawało się, że już bardziej zapaść pod siebie się nie mogą, a tymczasem jeden z drugim geniusz w randze ministerialnej postanowił udowodnić, że owszem – da się, w związku z czym będąc jak się zdaje u samego dna, usłyszeliśmy pukanie od spodu. W tych sferach akurat, w odróżnieniu od różnorakich branż opanowanych niemalże w całości przez „prywaciarzy”, wspomniany cyrk odbył się zresztą z niemałym udziałem całych, zatrudnianych w tychże, grup „profesjonalistów”. Okazało się, że mamy lekarzy, którzy boją się leczyć i nauczycieli, którzy boją się uczyć. Nikt jak dotąd jedynie nie usłyszał o ekspedientkach, które bałyby się obsługiwać klientów, ale to pewnie jedynie przez niską samoświadomość tej grupy zawodowej. Za to przedstawiciele wymienionych profesji (i znów rzecz jasna należy wspomnieć, że z pewnymi chlubnymi, choć medialnie raczej niezbyt głośnymi, wyjątkami) dali popis, który przebija ich postawę z czasów niesławnych akcji protestacyjnych pt. strajki czy to rezydentów, czy to nauczycieli niejednokrotnie dyplomowanych.
   Efektem tego wszystkiego są rzesze zastraszonych ludzi, zwłaszcza w starszych grupach wiekowych, tabuny dzieciaków sukcesywnie odzwyczajanych od typowego dla ich wieku „docierania się” z rówieśnikami, dodatkowo w pakiecie otrzymujących, na bliżej niezidentyfikowaną przyszłość, jeszcze poważniejsze niż to miało miejsce do tej pory braki w edukacji, upadające lub sztucznie dofinansowywane na koszt wszystkich podatników firmy, fale depresji wśród najbardziej wrażliwych i tych, których „restrykcje” z różnych względów dotknęły najbardziej, wreszcie społeczeństwo złożone z ludzi patrzących wilkiem jeden na drugiego w kolejkach sklepowych, środkach komunikacji i na ulicach, co długofalowo niechybnie będzie skutkowało zjawiskiem, które można będzie spokojnie określić mianem „desocjalizacji”. Opędzając się rozpaczliwcem od owej natrętnej infekcji, stanowiącej tak naprawdę wykwit kolejnego szczepu być może nieco groźniejszej grypy, szykujemy się właśnie do oddania w pacht światowym gigantom zbioru ostatnich już gałęzi własnej gospodarki. Zamiast grać swoje, gramy w grę na cudzych zasadach, w myśl których m.in. zanim gruby da radę schudnąć, chudy zwyczajnie zdąży zdechnąć. Kto jak kto, ale my nigdy - przynajmniej od 400 lat - do organizmów o sylwetkach jakoś szczególnie korpulentnych nie należeliśmy. I ktoś jakby o tym fakcie przy tej okazji postanowił na śmierć (sformułowanie nieprzypadkowe) zapomnieć. Nie mam pojęcia za jaką formę zapłaty dla nielicznych wybrańców zostaliśmy zmuszeni do wzięcia udziału w tym, samobójczym dla nas, resecie. Pewne jest za to, że ci, którzy dali na to zgodę, ulegając wzmożonej presji zwielokrotnionej przez przeróżne medialne szczekaczki, dając się jak dzieci zagonić przez nie do kąta, wbrew swoim oczekiwaniom nie przejdą do historii jako „emerytowani zbawcy narodu”. Był czas ponad jednej kadencji by wyrobić w sobie poziom asertywności, który pozwalałby na nieco więcej niż tylko okazjonalnie formułowane tromtadrackie pohukiwania na „tych niedobrych eurokratów” bądź takie czy inne, mniej lub bardziej wyimaginowane „lobby”.
   Zresztą jakby tego wszystkiego było za mało, co też jest zadziwiające, „w dobie kryzysu” - jaką to niezwykle modną frazę się teraz niemalże do urzygu eksploatuje (nie wspominając jednak słowem o tym, że ów kryzys się niejako samonapędza poprzez podejmowanie przez tzw. liderów niewspółmiernie rozbuchanych wobec jego skali „działań naprawczych”, które tak naprawdę niczego nie naprawiają, a wręcz przeciwnie – psują wszystko to, co się da jeszcze zepsuć, niejako nagminnie wylewając całe chmary dzieci wraz z uszykowaną kąpielą i to z wysokości co najmniej 2-giego piętra) - dodatkowo, niejako z rozpędu, podnosi się kolejne genialne pomysły, które mają pompować dopłaty w coraz to kolejne branże (celem ich likwidacji, rzecz jasna – mechanizm niejednokrotnie przećwiczony już wobec państw peryferyjnych IV Rzeszy zwanej dla niepoznaki „Unią Europejską”), aby po czasie, znanym już i niejednokrotnie wprowadzanym w życie przez obecną nieudaczną władzę sposobem, usiłować się z nich chyłkiem wycofać. Do tego wszystkiego jako swoistą wisienkę na torcie można dodać charakterystyczną postawę tych, którzy niejako z urzędu powinni dodawać narodowi w trudnych chwilach otuchy, a którzy w niezrozumiały całkowicie dla postronnych sposób potrafią zawzięcie piłować gałąź, na której siedzą, bez cienia sprzeciwu wobec bzdurnych zarządzeń zamykając przed wiernymi kościoły, o daniu pełnego przyzwolenia na - faktycznie będące zaprzeczeniem samej istoty sprawowanego kultu - notoryczne świętokradztwa, nie wspominając. I tutaj również nieliczni odstępcy od tej zasady są szykanowani i potępiani przez hierarchię, w najlepszym przypadku pozostawiani sami sobie w nierównym boju z – jedynie w tego rodzaju przypadkach potrafiącą w sposób faktyczny przebierać się w opresyjne szaty – władzą. Bo przecież zdążyła ona już nas przyzwyczaić do tego, że silna potrafi być jedynie dla słabych, nigdy inaczej.
   Najsmutniejszy w tym całym bardaku pozostaje fakt, że wokół nie widać wyjścia z tej matni, na horyzoncie nie majaczy żadna sensowna alternatywa, a w kluczowych dla samego bytu naszego państwa kwestiach w efekcie finalnym wszyscy grają do jednej bramki, prześcigając się jeszcze w pomysłach na coraz to bardziej wymyślne sposoby gnębienia szaraczków. Dziś i jutro pomału przyjdzie nam zbierać rezultaty skoncentrowania lwiej części pozostających do dyspozycji sił i środków na „walce na 1-szej linii frontu” z jednym z setek tysięcy obecnych w naszym środowisku drobnoustrojów, spośród których ten jeden „wirus wybrany” nie wydaje się być ani najgroźniejszy, ani najbardziej zaraźliwy, wbrew opinii całych czered „ekspertów” (których notabene mit jako „bezstronnych fachowców” przy tejże okazji również ostatecznie sięgnął bruku) nieustannie ostatnim czasem pielgrzymujących po studiach telewizyjnych żeby opowiadać w nich coraz to nowe banialuki i niestworzone historie z mchu i paproci, których dzisiejsza fabuła i wysnuwane z niej tezy (tak jak to do tej pory można było zaobserwować przede wszystkim w środowisku tzw. ekonomistów) wydają się stanowić dokładną wektorową odwrotność tych serwowanych w dniu wczorajszym i przedwczorajszym. I rzeczywiście tzw. przestawienie na „wojenne tory”, a co za tym idzie faktyczne zapchanie systemu opieki zdrowotnej, które z czasem musi skutkować zwiększeniem ilości zgonów na zupełnie „zwyczajne” przypadłości (i to niezależnie czy sławetny „test” w przypadku tego czy owego denata będzie miał wynik pozytywny czy też nie), stanowi już dziś jednoznacznie o całkowicie realnej, nie wymyślonej hekatombie, oby ograniczonej do jak najbardziej skromnych rozmiarów. Za to de facto krwawe żniwo nie będzie odpowiadał nikt inny, a jedynie to środowisko, które dopuściło do władzy kolejnego „konia trojańskiego” z niewiadomego nadania, na czele z samym liderem nad liderami, który już niejeden raz wykazał się był fatalną ręką i brakiem nosa przy podejmowaniu kluczowych decyzji personalnych.
   Musimy sobie uświadomić, że tzw. pandemia może zostać z nami na całe lata, przeobrażając się w dowolnie wybrany przez elity rządzące sposób, służący do notorycznego tresowania społeczeństwa, które jak widać na załączonym obrazku w swej masie „z wielką antycypacją”, wręcz na wyprzódki, domaga się dalszej tresury według dowolnie wybranych form i metod, a kiedy już zostanie wynaleziony cudowny lek, macherzy od socjotechniki (tak jak to już w ostatnich latach zostało przećwiczone choćby w odniesieniu do tzw. „kampanii przeciw terroryzmowi”) wymyślą coś innego żeby ponownie zgnoić nasz – i nie tylko nasz, zresztą – nieszczęśliwy naród, i jeszcze raz – aż do skutku. Ale tak czy inaczej jeśli chodzi o mnie, nie zamierzam się więcej rozwodzić na tutejszych gościnnych łamach na ten czy ów, powiązany z wyżej opisanymi zjawiskami temat, inaczej niźli być może jedynie okazjonalnie w komentarzach. Tym wpisem czułem się w obowiązku aby się niejako samooczyścić, sprostować czy też uzupełnić to, co zdarzało mi się tutaj, w dobrej bądź co bądź wierze, wypisywać wcześniej, w czasie gdy występując jako autor czytywanych jednak przecież mimochodem przez tego czy owego wypocin, jeszcze w jakimś zakresie tytułowych złudzeń nie pozostawałem pozbawiony. Ten czas zdążył już nieodwracalnie odejść w niebyt, tak jak i odchodzi w przeszłość wiele innych znanych nam do tej pory atrakcji, podczas gdy z kolei nie ma co łudzić się, że nasza umiłowana władzuchna (choć aktualnie mogłaby się wydawać pozornie niegroźna jako pozostająca w daleko posuniętym zafiksowaniu na wprowadzaniu w życie co i rusz takich bądź innych działań pozorowanych), ktokolwiek by jej aktualnie nie sprawował, już nie postara się nam jakowychś ich nowych zestawów dostarczyć, niekoniecznie w odpowiedniej do strawienia liczbie i formie.
   Tako i w przededniu 11.11. stawiając kropkę, jednocześnie spinam klamrą swoje tutejsze piśmiennicze „dokonania”, mając na uwadze fakt, że mój debiutancki/chronologicznie najwcześniej popełniony wpis dotyczył mniej lub bardziej bezpośrednio właśnie obchodów Święta Niepodległości Roku Pańskiego 2017.



Teutonick
O mnie Teutonick

szydercza szarańcza

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości