Tezeusz Tezeusz
176
BLOG

Małgorzata Frankiewicz: Katolicyzm z wyboru

Tezeusz Tezeusz Rozmaitości Obserwuj notkę 1

 Jak teolog z filozofem (2): Dlaczego ludzie zostają w Kościele?

Tezeusz

Zastanawiając się nad tematem kolejnej naszej rozmowy, doszłyśmy do wniosku, że jedno z najczęściej powtarzanych pytań, jakie katolicy współczesnej Polski zadają sobie, brzmi: dlaczego ja jeszcze jestem w Kościele? To pytanie zaraz wywołało lawinę innych pytań, z którymi chcemy się zmierzyć w poniższych tekstach.

Dlaczego w ogóle Kościół istnieje i dlaczego my, ludzie XXI w. nadal winniśmy mu swoją obecność i – co najtrudniejsze – posłuszeństwo? Czy może raczej troskę? Czy duszpasterze i katecheci są jeszcze komuś potrzebni? Czy Kościół powinien zmieniać metody ewangelizacji, stawać się bardziej atrakcyjny, walczyć o wiernych, którzy często albo odchodzą, albo pozostają na „letnim etapie wiary”? Co sprawia, że mimo wszystko, mimo tych wszystkich trudności, jakie Kościół przeżywa, o których wciąż głośno w mediach i w prasie - dlaczego mimo to ludzie nadal są w Kościele, chcą go współtworzyć, opiekować się nim, a co najważniejsze – chcą go kochać?

No i pytanie zasadnicze dla nas  – dlaczego my nadal jesteśmy w Kościele? Czy go kochamy? Co robimy, żeby Kościół był lepszym miejscem przynajmniej tam, gdzie my w nim działamy?

Dlaczego ludzie zostają w Kościele, dlaczego wybierają Kościół katolicki i chcą w nim wiernie trwać? Nasze osobiste historie i nasze poglądy być może nie każdemu się spodobają. Ale mamy nadzieję, że zainspirują chociaż do myślenia i to do krytycznego myślenia o swoim zaangażowaniu w życie wspólnoty.

 

Małgorzata Frankiewicz: Katolicyzm z wyboru

Chociaż ochrzczono mnie w Kościele katolickim jako paromiesięczne dziecko, mogę o sobie powiedzieć, że jestem katoliczką z wyboru. W okresie licealnym przeszłam dość charakterystyczny młodzieńczy okres buntu. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że był to raczej bunt natury etyczno-obyczajowej, niż filozoficznej czy teologicznej. Z Kościołem zdecydowałam się rozstałać dość wcześnie, bo na początku pierwszej klasy liceum, ale paradoksalnie posłużyło to nieźle mojej edukacji religioznawczej. Lekcje religii, a także uczestnictwo w niedzielnej Mszy św. uważałam za nudę i stratę czasu (sprawiedliwie dodam, że podobne zdanie miałam o większości obowiązkowych szkolnych zajęć), ale moją ambicją było, żeby wiedzieć więcej, a w każdym razie nie mniej, niż moi rówieśnicy, wśród których uczęszczanie do znanych krakowskich duszpasterstw i letnie wyjazdy oazowe były w bardzo dobrym tonie. Czytałam wówczas bardzo wiele z zakresu historii Kościoła, filozofii, teologii, socjologii i psychologii religii, co zresztą zadecydowało o moim wyborze studiów filozoficznych. 

 
Oprócz nudy denerwowała mnie wtedy hipokryzja, którą miałam do zarzucenia nie tyle instytucji Kościoła jako takiej, ile moim współbraciom katolikom. Jak każdy młody człowiek byłam straszliwie radykalna i nie dopuszczałam myśli o jakichkolwiek moralnych kompromisach, półprawdach, wyborze mniejszego zła itp. Pod koniec studiów z przykładną starannością wróciłam do religijnych praktyk, bo byłam przekonana, że Bóg tego wymaga. Spełniałam obowiązek, ale nie identyfikowałam się z Kościołem ani ze współwyznawcami. Tak bardzo śpieszyło mi się do świętości, że nie chciałam sobie zawracać głowy potknięciami innych osób, które mogłam spotkać na tej szlachetnej drodze.
 
Pan Bóg oczekiwał chyba jednak czegoś zupełnie innego i w swojej łaskawości sprawił, że sama potknęłam się na tyle skutecznie, aby przez dobrych kilkanaście lat czuć się niegodną pełnej przynależności do wspólnoty Kościoła, wyrzuconą poza jego margines, całkowicie i nieodwracalnie przegraną wobec Boga i ludzi. Poczucie winy z powodu samobójczej śmierci bliskiego człowieka sprawiło, że przez wiele lat nie odważyłam się przystępować do spowiedzi i komunii, choć bardzo tego pragnęłam. Dziś mogę powiedzieć, że ten okres był swego rodzaju czyśćcem, który pozwolił mi docenić rolę wspólnoty Kościoła, wagę możliwych przecież tylko w Kościele sakramentów, bogactwo katolickiej tradycji i obyczajowości. Stanowczo pozbyłam się pokus indywidualizmu i pelagianizmu. Wiem już na pewno, że osiągnięcia baron Münchhausena, który podobno potrafił sam wyciągnąć się za włosy z bagna, są raczej niedostępne dla innych ludzi. Dlatego – najkrócej mówiąc – jestem w Kościele.
 
Dlaczego w Kościele katolickim? Tutaj także w moim przypadku nie zadziałała tak po prostu siła inercji. Mam kilku przyjaciół luteranów, przez pięć lat pracowałam w luterańskim liceum i bardzo imponowało mi to środowisko swoją rzetelnością, odpowiedzialnością, społecznym zaangażowaniem, dbałością o nieustanny duchowy rozwój itd. Luterański indywidualizm korespondował także z moim typem osobowości. Poważnie myślałam o konwersji. Powstrzymało mnie jednak ostrzeżenie, jakie znalazłam w jednym z tekstów Simone Weil, że taki krok mógłby okazać się zbyt radykalny i niebezpieczny. Katolicyzm to przecież religia mojego dzieciństwa, pierwszych doznań i wrażeń. Im jestem starsza, tym bardziej doceniam wagę tego emocjonalnego imprintingu. Nie zbliża mnie on może do Boga, ale na pewno stabilizuje i po Bożemu porządkuje moją codzienność.
 
***
 
Taka jest moja historia. A dlaczego inni zostają w Kościele? Na pewno są osoby, którym została dana łaska mocnej i niezłomnej wiary. Stawiając w centrum Boga, wznoszą się ponad rozmaite niedoskonałości wspólnoty Jego Kościoła. Potrafią bezgranicznie ufać mądrości Ducha Świętego i w Kościele odnajdują swoje życiowe powołanie. Znam takich ludzi i mogę tylko pozazdrościć.
 
Nie sposób pominąć tych, którzy zostają z przyzwyczajenia, z lęku przed jakąś istotniejszą zmianą w dotychczasowym życiu, ze względu na opinię sąsiadów lub z powodów koniunkturalno-karierowych. To głównie ci ludzie sprawiają, że Kościół jest wciąż w Polsce ważną polityczną siłą, ale obawiam się, że wielu odejdzie, gdy pomyślniejsze dla nich wiatry zawieją z innej strony.
 
Tego rodzaju katolicyzm wygląda zresztą inaczej z perspektywy dużego miasta, a inaczej na wsi i w małych miejscowościach. Właśnie na prowincji odczuwa się chyba najbardziej scalający walor Kościoła. Ostatnio na przykład za radą listonosza poszłam do nieznanych mi wcześniej ludzi, żeby obejrzeć kandydata na mojego nowego psa. Gospodarze powitali mnie od razu bardzo serdecznie: „O, my przecież znamy panią z kościoła”. Tak samo obcy ludzie zagadują często na przystanku autobusowym, w sklepie czy w urzędzie. Widzieli mnie w kościele, więc chociaż wzięłam się w ich miejscowości nie wiadomo skąd, to jednak jestem godna zaufania. Tych, których spotyka się w kościele, można śmiało wpuścić do swojego domu i można z nimi robić interesy. W wielkim mieście ludzie (przynajmniej niektórzy) dążą do pogłębienia swojej relacji z Bogiem, ale nie wierzą już z taką rozbrajającą prostotą, że Kościół może być rzeczywiście gwarancją pewnych istotnych wartości.
 
Najbardziej fascynuje mnie jednak postawa tych, którzy walczą o swoje miejsce w Kościele, chociaż Kościół wcale nie śpieszy się z ich przygarnianiem, a wielu współwyznawców widziałoby ich chętnie jak najdalej od miejsc kultu i od swojego uporządkowanego życia. W pierwszej kolejności przychodzą mi na myśl wierzący w Boga, lecz niepogodzeni z Kościołem homoseksualiści, którym często i chętnie oddajemy głos w Tezeuszu. Myślę jednak również o innych, którzy zmagają się nie tyle z Bogiem jak biblijny Jakub, ile z ludźmi reprezentującymi instytucję Kościoła i często dostrzegającymi bardziej literę prawa kanonicznego, niż ducha Ewangelii. Myślę o ludziach, którym jako katolicy nie okazujemy wystarczającej empatii, cierpliwości, szacunku czy choćby uprzejmości, bo nasza słuszna duma z przynależności do Chrystusowego Kościoła zamienia się w zaślepioną pychę i tępe samozadowolenie. Dlaczego ci ranieni przez Kościół, a raczej konkretnie przez duchownych i świeckich członków Kościoła, uparcie chcą w nim pozostawać? Nie potrafię wytłumaczyć tego fenomenu inaczej, niż wielką miłością do Boga oraz głęboką wiarą, że dobry Bóg dostrzeże i zrozumie wartości, które zlekceważyli bliźni.
   
***
 
Polski Kościół jest wciąż Kościołem masowym, nawet jeżeli statystyki pokazują, że liczba wiernych uczestniczących w religijnych obrzędach stopniowo maleje. Tę polską masową, ludową, prostą, często bezrefleksyjną religijność uważam mimo wszystko za szansę i nadzieję polskiego Kościoła. Pod warunkiem jednak, że nie będzie gloryfikowana jako samoistna i niezniszczalna cnota, że zostanie otoczona odpowiednią duszpasterską troską. Jestem przekonana, że podkreślanie rozdźwięku między religijnością ludową i intelektualną stanowi dziś w Polsce działanie destrukcyjne.
 
Nie wierzę, że Polskę cudownie ominą z jakichś powodów procesy sekularyzacyjne. Dlatego ważne, aby ludzie odpowiedzialni za Kościół, biskupi, ale także duszpasterze, katecheci czy świeccy zaangażowani w życie parafii śledzili czujnie przemiany kulturowe i odważnie wychodzili im naprzeciw. Chyba najgłupsza rzecz, jaką obecnie można robić, to narzekanie, że kiedyś było lepiej i łatwiej, a teraz tylko zepsucie, zgorszenie, podłość itp.
 
We wrześniowym „Znaku” przeczytałam na przykład bardzo interesujący artykuł Michała Kocikowskiego i Tomasza Piętowskiego „Pokolenie cyfrowe w Kościele”. Przemiany świadomości, jakie zostały spowodowane powstaniem nowych technologii, to jedno z najpoważniejszych wyzwań. I nie chodzi tylko o to, aby powstawały katolickie strony internetowe. Chodzi o katolickie strony odpowiadające potrzebom i mentalności współczesnego człowieka, który nie chce być tylko biernym odbiorcą bezdyskusyjnego komunikatu.
 
Innym wyzwaniem i dużą duszpasterską szansą jest dla Kościoła umiejętne zabsorbowanie elementów popularnej kultury masowej, a także doświadczeń z dziedziny marketingu i reklamy. Może warto byłoby wprowadzić w tym zakresie zajęcia w seminariach duchownych albo zorganizować podyplomowe studia na katolickich uczelniach. Już Jezus nauczał w przypowieściach, bo taki sposób narracji był najbliższy Jego słuchaczom i najlepiej trafiał do ich wyobraźni. Dlaczego dziś billboardy, SMS-y od proboszcza czy telewizyjne spoty nie miałyby przypominać o niedzielnej Mszy św., skoro ruch samochodów czy zgiełk wielkomiejskich ulic zagłusza już prawie całkowicie głos kościelnych dzwonów?
       
Ogromną szansą dla katolicyzmu jest jego kulturowe bogactwo: począwszy od pism Ojców Kościoła czy mistyków, poprzez duchowość monastyczną, chrześcijańską filozofię, psychologię, antropologię, pedagogikę, aż po teatr, muzykę, sztukę sakralną. Niestety, nawet wśród duchownych znajomość tych obszarów nie wydaje się zbyt powszechna. Dlatego między innymi w polskich świątyniach i na katechezach wieje nudą, tą samą nudą, która przeraziła mnie jako nastolatkę pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. A przecież naprawdę mamy być z czego dumni i nie potrzebujemy szukać rewelacyjnych ścieżek duchowego rozwoju w innych religiach. Chrześcijaństwo może być wspaniałą przygodą i nieustanną fascynacją także dla wymagających. Wiem, o czym mówię, bo sama to przeżyłam.
 
We współczesnym świecie bezcenne jest również świadectwo osobistej wiary. Jeżeli w Kościele znajdą się ludzie, którzy swoim działaniem zdołają pozytywnie zainteresować i zachwycić, to możemy być pewni, że inni pociągnięci ich przykładem nie odejdą z Kościoła mimo rozmaitych trudności, a nawet zechcą do niego powracać. Konkret przemawia dziś dobitniej niż dziesiątki kazań. Na szczęście takich ludzi dających wspaniałe świadectwo wciąż można znaleźć w polskim Kościele sporo, a wiara połączona z wrażliwością na potrzeby drugiego człowieka tylko malkontentom wydaje się rzadkim zjawiskiem. Katolickie grupy, stowarzyszenia czy fundacje opiekują się niepełnosprawnymi, organizują pomoc dla ubogich, dla samotnych matek, dla zdolnych uczniów, pracują w środowiskach zmarginalizowanych, w szpitalach, hospicjach czy domach opieki. Równie ważna jest praca tych, którzy uczestniczą aktywnie w życiu parafii albo diecezji, prowadząc na przykład dobrą parafialną bibliotekę, mądrze zagospodarowując czas wolny młodzieży czy seniorów itp. Owszem, potrzeby są znacznie większe, niż możliwości chętnych do ich zaspokajania, ale to tylko szansa dla tych, którzy także chcieliby się zaangażować i dać kolejne świadectwo katolickiej miłości bliźniego.
 
Naprawdę każdy może sobie coś ciekawego znaleźć i robić w Kościele pożyteczne rzeczy, które odpowiadają jednocześnie jego zainteresowaniom, umiejętnościom, zawodowym pasjom. Udało się to nawet tak wybrednej osobie jak ja. Od ponad trzech lat zaangażowałam się w pracę Fundacji Tezeusz ufając, że w ten sposób mogę zrobić coś dobrego dla tych, którym podobnie jak mnie łatwiej często dogadać się z Bogiem niż z członkami Jego Kościoła. Na własnej skórze przeżyłam to, jak skomplikowane mogą być drogi wiary i próbuję pokazywać innym, że w swoich poszukiwaniach nie są sami, że ich trud nie jest beznadziejny. Przy okazji zajmuję się tym, co lubię: piszę, czytam, tłumaczę, surfuje po Internecie, rozmawiam z ludźmi, organizuję życie dużego i pięknego domu w górach.
  
***
 
Z moją miłością do Kościoła sprawa nie jest prosta, jak to zresztą w ogóle z miłością. Po długim okresie wahań wybrałam właśnie ten Kościół i nie zamierzam zmieniać swojej decyzji. Podjęłam ją z całą świadomością tego, że jak każda decyzja, przynosi pewne korzyści, ale też narzuca ograniczenia, wyklucza inne możliwości. Wybrałam tę drogę do Boga jako najlepszą dla siebie i godzę się z tym, że bywa niekiedy wyboista, grząska, kręta… Doświadczanie braków jest też ceną, jaką płaci się za to, że człowiek utrzymuje żywy kontakt z rzeczywistością, a nie zamyka się w świecie abstrakcyjnych idei czy urojeń.
 
Toteż nie próbuję nawet wyobrażać sobie idealnego Kościoła, który nie miałby żadnych wad, nie stwarzałby nikomu kłopotu, przygarniałby radośnie wszystkie marnotrawne dzieci i wszystkie zbłąkane owce. Owszem, idealnego Kościoła nie ma i nie będzie w naszej ziemskiej rzeczywistości. Akceptuję ten fakt, ale jednocześnie nigdy nie godzę się, gdy Kościół za sprawą swoich konkretnych członków czy swoich instytucjonalnych mechanizmów staje się dla kogokolwiek krzyżem. Tutaj mniej więcej przebiega granica, za którą zaczynam się zastanawiać, co jako katolicy powinniśmy w naszym Kościele zmienić na lepsze, nie czekając biernie na interwencję Ducha świętego.
 
Tezeusz
O mnie Tezeusz

Blog portalu Tezeusz; pod redakcją Michała Piątka Tezeusz jest portalem dla osób zainteresowanych problematyką religijną, kulturalną i społeczną. Zwracamy się jednak szczególnie ku katolikom i innym chrześcijanom, którzy pragną pogłębiania swej wiary, by móc pełniej żyć Ewangelią i owocniej świadczyć o Chrystusie w dzisiejszym pluralistycznym świecie. Wierzymy bowiem, że Jezus Chrystus jest źródłem sensu życia i zbawienia, a Kościół katolicki wspólnotą wiernych, powołaną do dawania świadectwa Bożej i ludzkiej miłości. Promujemy katolicyzm czerpiący z bogatej tradycji Kościoła, zdolny do twórczej obecności we wszystkich dziedzinach życia osobistego i publicznego oraz nie lękający się wyzwań współczesności.  Z "Misji" Tezeusza.  

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości