Tezeusz Tezeusz
109
BLOG

Jolanta Łaba: Stwórz we mnie serce czyste

Tezeusz Tezeusz Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Wielki Post zaczyna się od obrzędów pokutnych. Tzw. Środa Popielcowa to oficjalny dzień rozpoczęcia drogi nawrócenia. Symbolicznym wstąpieniem na tę drogę jest obrzęd posypania głów popiołem podczas Mszy Świętej. Popiół uzyskuje się ze spalonych palm wielkanocnych. Kapłan wypowiadający nad głowami wiernych słowa: „prochem jesteś i w proch się obrócisz” zwraca uwagę na eschatologiczny aspekt naszego istnienia. Człowiek w swej wielkości i godności do jakiej powołał go Stwórca, powinien uznać, że są sprawy większe i godniejsze niż on. Proces nawrócenia to nie tylko akt religijny, ale też psychiczny i fizyczny. Wielki Post staje się więc szansą na przemienienie, na przygotowanie do spraw wielkich i tajemniczych, jakie będą miały miejsce podczas Świąt Wielkiej Nocy. Czy traktujemy poważnie taką coroczną szansę na rzetelną i skuteczną zmianę samego siebie? Czy post, modlitwa i jałmużna są jeszcze atrakcyjne i czy my sami uznajemy je za życiodajne?

Jeszcze za czasów studenckich zdarzyła mi się górska przygoda, która miała wpływ na całe moje dalsze życie. Zaplanowany wyjazd w góry z przyjaciółmi nagle zmienił się w samotną wyprawę, podczas której zapadły w moim sercu ważne decyzje – powiedzmy „duchowe”. Miało być wesoło i towarzysko, stało się samotnie i dość niebezpiecznie. Osobiście uznałam to za jeden z najważniejszych momentów mojego nawrócenia, mimo że nie był to okres Wielkiego Postu. Dlaczego pojechałam w końcu sama w te góry? Bo mnie zdenerwowali ludzie, którzy obiecywali, że przed tym wyjazdem załatwią wszystkie swoje sprawy, żebyśmy mogli wyjechać bez oglądania się na obowiązki i bez patrzenia na kalendarz. Kilka dni przed wyjazdem usłyszałam, że trzeba przesunąć wyjazd, bo jeszcze egzaminy nie zdane, bo jeszcze coś tam nie załatwione z kasą na wyjazd. Tym razem nie ustąpiłam. Powiedziałam, że ja słowa dotrzymałam, ja mam wszystko zdane, załatwione, pieniądze odłożone na wyjazd. Wrzesień zaraz się skończy i nic z tego w końcu nie wyjdzie, jak tak dalej pójdzie. Jadę, choćby sama. I pojechałam. Akurat tym samym pociągiem jechała grupa studencka z mojego roku, więc podróż obfitowała w ciekawe rozmowy i zdarzenia.

Jednym z nich było nawrócenie pasażera, którego to dokonał Bóg przez słowa i charyzmę mojej koleżanki z roku. Na początku rozmowa z około czterdziestoletnim mężczyzną była wesoła i niefrasobliwa. Jak się dowiedział, że studiujemy teologię, żartował i zadawał typowe racjonalne podchwytliwe pytania, żeby nas podręczyć. Jedna z naszych koleżanek podjęła nutę i dość szybko wytrąciła mu z ręki wszystkie argumenty, doprowadzając do rozmowy na temat: czy Pan wierzy w Boga i czy chce Pan zmienić swoje życie? Facet zmienił się z człowieka zdystansowanego w człowieka skruszonego, to było coś niezwykłego. Widziałam coś takiego po raz pierwszy. Młoda dziewczyna z takim zapałem i żarliwością (aż mnie to zażenowało) mówiła do niego z mocą: Bóg Cię kocha i czeka na Ciebie, dlaczego zwlekasz, dlaczego nie chcesz się zmienić właśnie teraz, przecież to Twoja szansa!

Obserwowałam to do momentu, kiedy facet się rozpłakał i zaczął do niej szeptać. Wtedy uznałam, że chyba skończyło się przedstawienie, a zaczęło się coś głębiej dotykającego tych dwoje przypadkowo zetkniętych przez los ludzi. Kiedy spotkałam się znów z moją koleżanką ze studiów na wykładach, dowiedziałam się, że wymienili się telefonami i że ona pomogła mu spotkać się z księdzem. Człowiek ten przystąpił do spowiedzi po wielu latach życia poza Kościołem. Podobno nawrócił się dość radykalnie.

Taka była siła świadectwa i modlitwy jednej rzetelnej chrześcijanki. Dziś jest siostrą zakonną w jednej z franciszkańskich wspólnot.

W dzisiejszych czytaniach prorok Joel woła: „Nawróćcie się do mnie całym swym sercem, przez post i płacz, i lament. Rozdzierajcie jednak wasze serca, a nie szaty!” Na czym polega rozdzieranie serca? Czy tu chodzi o celowe dręczenie samego siebie, czy może raczej o wrażliwość na wezwanie Boga do tego, by wrócić tam gdzie nasze miejsce? Wrócić sercem do Boga jest o wiele trudniej niż zrobić to fizycznie. Można stać całe życie przy ołtarzu i sprawować modły, a serce nadal mieć nie rozdarte żalem i skruchą. Rozedrzeć serce oznacza przyznać się do tego, że nie jestem doskonały, że jeszcze wiele pracy nad sobą muszę wykonać z pomocą łaski, aby stać się choć trochę podobnym do Chrystusa i stać się miłym Bogu. Aby On mógł przez nas działać na rzecz Królestwa. Czy stać nas na taki wysiłek? A może wolimy jednak nie zmieniać zbyt wiele? Może jednak wolimy pozostać niewzruszeni wewnętrznie i poprzestać na tradycjach i obrzędach, żeby nikt się nie przyczepił, że nie pokutujemy? A na boku i tak robimy swoje po staremu, w końcu nikt nie widzi, że nie przestrzegamypostu… Tylko jakie jest wtedy nasze świadectwo?

Dalsza podróż to było moje samotne wędrowanie po Bieszczadach, tych niskich dzikich, pełnych wilków i niedźwiedzi. Między schroniskami i bazami były dość duże odległości, trzeba było cały dzień iść, żeby znaleźć jakieś w miarę cywilizowane miejsce do przenocowania. Pierwszego dnia się zgubiłam. Szłam szlakiem z mapą według wskazań busoli. Nagle ścieżka zginęła w lesie nie wiadomo gdzie. Zamiast wrócić i znaleźć inną drogę, poszłam na azymut na skróty w kierunku bazy namiotowej, która była jakieś 6 km od miejsca w którym się zgubiłam. Wkrótce miał zapaść zmrok, dlatego nie chciało mi się wracać i postępować według normalnej do tej pory przyjętej przeze mnie procedury w przypadku zgubienia drogi. Weszłam w las. To był mój pierwszy błąd. Błąd, który był skutkiem zbytniej pewności siebie (czyt. pycha) i zwyczajnego lenistwa. Niestety coś mi się pomyliło i poszłam w przeciwnym kierunku. Kiedy się zorientowałam, że droga, na której stoję jest nie tą, o którą mi chodziło, lekko spanikowałam. Zapadała ciemność.

Zamiast rozbić namiot w wiosce albo poprosić o nocleg na jakimś podwórku, ja popełniłam następny błąd. Dlaczego? Bo złapałam stopa i pojechałam najdalej jak się dało w kierunku bazy. Zostało mi jakieś 3 km. Pomyślałam – co to jest 3km w ciemnościach, kiedy wiem gdzie iść? Co, ja nie dam rady???

Kierowca zapewniał mnie że do bazy jest bardzo blisko, tylko trzeba wejść na wzgórze i skręcić obok kapliczki, a potem iść jeszcze jakiś kilometr lasem. Błąd polegał na zbytniej pewności siebie i na zafiksowaniu się w czymś, co ja roboczo nazywam chorą ambicją, a co zazwyczaj ojcowie Kościoła nazywają brakiem pokory. Taka mieszanka wad potrafi skutecznie zdławić instynkt samozachowawczy i naturalną, nawet najbardziej uzasadnioną obawę przed porażką. Kiedy szłam pod górę, było prawie ciemno. Kiedy dotarłam do kaplicy, małej kamiennej kaplicy z figurą Matki Bożej, okazało się, że droga, która miała mnie zaprowadzić do bazy to rzeka błota. Zapadałam się po kostki, a skraj drogi był zbyt stromy, aby iść tamtędy w kompletnej ciemności. Zwyczajnie spanikowałam.

Nareszcie poczułam głęboki instynktowny strach. Zrozumiałam, że jestem w lesie, gdzie nocą wilki nie tylko wyją, ale też polują, gdzie ciężko będzie rozbić namiot w błocie, już nie mówiąc o rozpalaniu ognia, co wydawało było niemożliwe w tej sytuacji. Wtedy dopiero, kiedy rzeczywistość gór pokazała mi, żem głupia jak but, postanowiłam poprosić Boga o pomoc. Kaplica stała obok mnie i niemal zawołała: wejdź tu i nie bój się. To były proste cztery ściany z białego kamienia z wnęką, w której stała figura Matki Bożej. Przy jednej ze ścian stały jakieś drewniane skrzynie. Potwornie bałam się spać na ziemi, bo deszcz zaczął padać i las zaczął wydawać swoje nocne dźwięki, które zazwyczaj mnie nie straszyły, ale teraz jakoś czułam się nieswojo. Wspięłam się na ścianę, bo dach kaplicy był tak zbudowany, że między powałą a szczytem ścian było miejsce akurat na to, żeby się położyć. Nie powiem, żeby mi tam wygodnie było, bo prawie nie spałam, bojąc się spać z wysokości dwóch metrów. Ale mimo to ta noc czuwania na modlitwie p.t. Boże ratuj, i pełna myśli o mojej totalnej głupocie, zaowocowała w dość optymistyczny poranek. Jeszcze było ciemno, ale nad ranem usłyszałam kroki i rozmowy ludzi. Jakaś grupka szła drogą, ktoś zajrzał do kaplicy i stwierdził: o matko tu ktoś śpi! Ktoś odpowiedział: no to cicho bądź i nie budź, idziemy dalej. To mnie przekonało, że baza jest tuż tuż. Nie wiem skąd wiedziałam, że to są ludzie stamtąd. Zebrałam się szybko i ruszyłam w drogę jak tylko zrobiło się jasno. Faktycznie, droga okazała się dość przyjazna. Gdybym odważyła się pokonać 100 m po kostki w ciemności i w błocie, dalej odnalazłabym twardy suchy grunt. Baza była niemal za zakrętem, niecały kilometr od kaplicy.

Zanim ruszyłam w drogę, otworzyłam Pismo Święte. Szukałam jakiegoś psalmu na tę okoliczność, aby Bogu podziękować za to doświadczenie. I wtedy odkryłam na nowo Psalm 51, który znajdziemy w dzisiejszych czytaniach. Zwłaszcza przemówiły wtedy do mnie słowa:

Zmiłuj się nade mną, Boże, w łaskawości swojej,

w ogromie swej litości zgładź moją nieprawość.

Obmyj mnie zupełnie z mojej winy    

i oczyść mnie z grzechu mojego.

 

Uznaję bowiem nieprawość swoją, 

a grzech mój jest zawsze przede mną.

Przeciwko Tobie zgrzeszyłem   

i uczyniłem, co złe jest przed Tobą.

 

Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste

i odnów we mnie moc ducha.                                                                                                                          

Nie odrzucaj mnie od swego oblicza                                                                                                                

i nie odbieraj mi świętego ducha swego.

Od tamtej pory zawsze, kiedy wejdę na jakiś szczyt albo osiągnę jakiś sukces, odmawiam ten psalm. Aby pamiętać o tej dotkliwej dla mojego „ego” przygodzie.

Potem jeszcze nie raz spotkała mnie w Bieszczadach trudna do przejścia droga i rozdroża, na których traciłam orientację. Ale nie popełniałam już błędów. Mówi się, że góry uczą pokory. Tak było. Mnie nauczyły.

Przełożyłam to i zawsze przekładam na doświadczenia duchowe. Czasami jesteśmy tak pewni siebie, pełni pychy i braku akceptacji dla własnych ograniczeń, że nie umiemy wejść na drogę nawrócenia, której lwia część wiedzie przez uznanie własnej słabości i oddanie steru Bogu. Pokuta i nawrócenie oznaczają przede wszystkim wewnętrzne nastawienie na poznawanie własnych wad i ograniczeń i na pozwolenie, aby Bóg dotknął nas i przemienił, zwłaszcza tam, gdzie nie chcemy nic zmieniać. Aby Bóg wyzwolił nas z grzechów lenistwa, pychy, braku pokory, braku wiary. Droga nawrócenia jest drogą ku wolności.

Stwórz we mnie serce czyste! – to zawołanie pełne ryzyka. Bo serce czyste nie pozwoli ci na ściemnianie, na kłamstwa i oszustwa, którymi karmisz się codziennie. Serce czyste pozwala żyć w prawdzie, co dziś nie jest ani popularne ani bezpieczne. Czy chcesz prosić Boga o prawdziwe nawrócenie i poddać się terapii wnętrza w gabinecie Jezusa Chrystusa?

Czy jednak odłożysz to na drugi rok? Na inne okoliczności?

www.tezeusz.pl

Tezeusz
O mnie Tezeusz

Blog portalu Tezeusz; pod redakcją Michała Piątka Tezeusz jest portalem dla osób zainteresowanych problematyką religijną, kulturalną i społeczną. Zwracamy się jednak szczególnie ku katolikom i innym chrześcijanom, którzy pragną pogłębiania swej wiary, by móc pełniej żyć Ewangelią i owocniej świadczyć o Chrystusie w dzisiejszym pluralistycznym świecie. Wierzymy bowiem, że Jezus Chrystus jest źródłem sensu życia i zbawienia, a Kościół katolicki wspólnotą wiernych, powołaną do dawania świadectwa Bożej i ludzkiej miłości. Promujemy katolicyzm czerpiący z bogatej tradycji Kościoła, zdolny do twórczej obecności we wszystkich dziedzinach życia osobistego i publicznego oraz nie lękający się wyzwań współczesności.  Z "Misji" Tezeusza.  

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości