Tiwaz Tiwaz
318
BLOG

Katyń - fenomen czy fragment procesu albo drugie kłamstwo katyńskie

Tiwaz Tiwaz Polityka Obserwuj notkę 9

Jak każdy w miarę rozgarnięty czytelnik doskonale rozumie, autor poniższej notki nie stawiałby w tytule kwestii czy proces, czy pojedyncze, odosobnione zjawisko, gdyby był zwolennikiem tej ostatniej tezy. Nie zamierzam tu snuć jakiejś "spiskowej" teorii o systematycznym fizycznym eliminowaniu polskich elit przez państwo ruskie i sowieckie, zwłaszcza że byłaby to teoria dość wycinkowa i nieodzwierciedlająca całej perfidii szerszej akcji, w którą zaangażowanych było co najmniej kilka bytów organizacyjnych o znacznym stopniu złożoności. Chciałbym jedynie przypomnieć kilka faktów i podzielić się ponurą refleksją sprowadzającą się do stwierdzenia, iż Katyń zaczął się na długo przed 1940-tym i pewnie nie zakończył na 2010-tym. Jednocześnie chciałbym przestrzec przed traktowaniem mordu katyńskiego jako fenomenu i rozpatrywaniu go w oderwaniu od hekatomby Akcji "Burza", działalności wojskowych służb w LWP czy manipulacji z dostępem do wykształcenia i stanowisk za PRL-u, a w tym ostatnim względzie po dziś dzień, bo to są elementy tej samej wrogiej operacji, przed którą jako naród nie jesteśmy w stanie się obronić, a użyte przeciw nam środki są jedynie wypadkową okoliczności.

Kiedyś, chyba w roku 1985, odwiedziłem w Opolu autentycznego sowieckiego partyzanta.Powołałem się na wspólnego dobrego znajomego i pan Z. rozwinął swoje opowieści ze szkoleń w strukturach Pantielejmona Ponomarienki, głównie o tym jak gołymi rękoma walczyć z owczarkiem niemieckim i na jakim sprzęcie on to ćwiczył. Inne elementy sowieckiego szkolenia Z. taktownie pomijał, niemniej nie to jest istotą mojej o nim opowieści. Otóż ten sowiecki partyzant, jak się to dość licznym na Wschodzie i Północy (pan Z. pochodził z Wileńszczyzny) zdarzało, cierpiał na swoiste rozdwojenie jaźni - był jednocześnie miłującym Związek Sowiecki prostym "mużykiem" (a także "partizanem") i kochającym szczerze Polskę synem uobywatelnionego chłopa. W pewnym momencie zaczął mi opowiadać o procederze prowokowania pojedynków wśród kadry oficerskiej garnizonu wileńskiego. Opowieści te znał być może z ust szkolących go enkawudzistów, bo sam z racji wieku i statusu społecznego raczej nie mógł być świadkiem relacjonowanych zdarzeń. Wg Z. zasada była taka: jeżeli tylko wśród kadry wileńskiego garnizonu pojawiał się jakiś młody, zdolny oficer, to sowiecka agentura dokładała wszelkich starań aby doprowadzić do jego uśmiercenia (bądź degradacji) poprzez sprowokowanie "sprawy honorowej". Nie muszę dodawać, że pan Z. z żalem i wzruszeniem opowiadał mi o nieszczęsnych ofiarach sowieckich prowokacji - takie właśnie rozdwojenie osobowości, o którym może kiedyś napiszę osobną notkę.

Piszę o tym procederze jako o przykładzie swoistego mordu elitarnego - precyzyjnie celowanego i wymierzonego. Na drugim biegunie znajdowały się mordy masowe. Dużo się ostatnio pisało o traktacie ryskim i jego niezrealizowanych postanowieniach. Charakterystyczne było w tej pisaninie pomijanie faktu wykorzystania przez Sowietów art. VI. traktatu do "wyeksportowania" do pańskiej Polszy miliona Rusinów, zapewne nieźle zaindoktrynowanych, w miejsce repatriacji kilku milionów pozostałych po sowieckiej stronie granicy Polaków. A w Rosji Sowieckiej trwała czystka klasowa, czekistowskie "trojki" na podstawie kryteriów społecznych decydowały o kwalifikowaniu do eksterminacji. Ponieważ II RP była państwem z dykty rządzonym przez ludzi bez kompetencji i zawodu oraz agentów rozmaitych państw obcych (jedno drugiego nie wykluczało), nie mamy wywiadowczych dowodów na akcję eksterminacji ludności polskiej na pograniczu sowiecko-polskim (nawet jeśli takie dowody były, to z pewnością "mężowie stanu" formatu Wincentego Witosa i jego faworyta Jasia Dąbskiego skrzętnie je usunęli, jako deprecjonujące ich osiągnięcia). Przyjdzie nam więc sięgnąć do literatury, oczywiście takiej skazanej na wieczne potępienie przez hunwejbinów Sandauera et consortes.

Więc niech będzie Ferdynand Goetl i jego znakomite "Czasy wojny". Fragment wspomnienia z udziału w ekshumacji katyńskiej roku 1943-go:

"Robiąc poszukiwania próbne w różnych miejscach lasu, mieli Niemcy natrafić na ślady starszych o wiele cmentarzysk, których rozmiaru niepodobna ustalić . Na znalezionych tam resztkach ludzkich spotykano często krzyżyki i medalioniki jakie zwykli nosić katolicy. Żałosna ta wieść , dla Niemców dziś raczej drugorzędna, wywołuje wśród nas wielkie poruszenie. Czyżby oficerowie nasi, wymordowani w roku 1940, mieli położyć swe głowy zamieszkałej tu z dawna ludności polskiej wytrzebionej jedną z „czystek” sowieckich, dokonanych na pogranicznych z Polską terenach?"

[...] 

A owe mogiły z dawniejszej już epoki „archeologii” sowieckiej? Nie mamy czasu do nich dotrzeć . Mają się mieścić dalej stąd, w rzedziźnie, gdzie lasek katyński przechodzi już w piaszczystą tundrę."

Bo co się stało z Polakami ze Smoleńska? Wyparowali? Mam kuzynkę, która ma, jak to się dziś określa, "faceta". Ten facet jest Ruskim. Dużo rozumie po polsku. Mówi, że dzięki babci, która pochodziła spod Smoleńska i mówiła takim jakimś językiem podobnym do polskiego. Moja babcia też mówiła takim językiem - XIX-wieczną polszczyzną z "deżdżem", "pozajutrem" i "pozawczoraj", tym wszystkim, czego już nie mamy. I tych naszych braci i sióstr nie mamy.

Kiedy w Sowietach trwała w najlepsze "operacji polska NKWD" funkcjonariusze departamentu wschodniego MSZ wypisywali kocopały o bliskim upadku Stalina, jego rządów i sowieckiej gospodarki. Silne, zwarte i gotowe mocarstewko nie uczyniło nic, by ocalić masowo mordowanych rodaków, a podpułkownik dyplomowany Tadeusz Kobylański do woli fabrykował swoje "raporty" o braku zagrożenia ze wschodu. (Nota bene było to charakterystyczne dla sanacyjnej sitwy i postsanacyjnej agentury rozumienie kwestii zagrożenia, które ujawniło się wielokrotnie w czasie tzw. II wojny światowej. Otóż zagrożenie istniało tylko wtedy, gdy dotykało ono wyższej kadry dowódczej np. AK; jeżeli zagrożenie dotyczyło zwykłych ludzi, jak np. mordy wołyńskie czy komora gazowa w tunelu ul. Bema przy Warszawie Zachodniej, zagrożenie było nieistotne ze względów strategicznych i taktycznych oraz, i przede wszystkim, politycznych.)

Po "operacji polskiej NKWD", nawet bez uwzględniania ewidentnego ludobójstwa lat dwudziestych, mord katyński nie mógł być przez nikogo zdrowego na umyśle traktowany jako fenomen. Trzeźwo myślący człowiek, nieuwikłany w zależności agenturalne, musiał dostrzec zbrodniczą logikę wydarzeń. Faktem jest, że Sanacja, która pozowała na strażnika bezpieczeństwa narodu i trwoniła jedną trzecią polskiego PKB na horrendalne pensje wojskowych, nie mogła się przyznać do swojej kompletnej niemocy gdy szło o życie Polaków w ojczyźnie światowego proletariatu. Nie można było dopuścić do społecznej świadomości, że niezwykle kosztowna armia nie jest i nie będzie w stanie Polaków obronić. Ukrywanie sowieckich zbrodni było częścią polityki międzywojennych rządów. I być może dlatego Polacy w Katyniu nie przewidywali zakończenia, jakie nastąpiło. Jednak ten stan nieświadomości nie dotyczył kierownictwa państwa, które wiedziało w co grają Sowieci. Rydza i Becka nic nie tłumaczy.

Sowietom było mało polskiej krwi, więc pachołkowie Churchilla we współpracy z agentami Stalina (jedno drugiego bynajmniej nie wykluczało) wymyślili akcję "Burza". O szaleństwie całej koncepcji, jej oderwaniu od twardej rzeczywistości międzynarodowego układu i kompletnym niezrozumieniu gierek w rodzaju swobodnego wyjścia II Korpusu z terytorium sowieckiego, które było de facto Rosjanom na rękę, napisano rozliczne tomy, niemniej jeden akord tej tragedii (w sensie istnienia dla przyzwoitego Polaka tylko wyboru tragicznego) powinien tutaj zostać przywołany.

Po pacyfikacji polskiej populacji męskiej (wiem z oryginalnych relacji, że pacyfikacja nie dotyczyła jedynie akowców, bynajmniej) dokonanej przez Sowietów po akcji wileńskiej AK i podobnych wydarzeniach na innych terenach, nie można było się łudzić co do intencji "sojusznika naszego sojusznika" (jakby za mało tych cudzysłowów). Ktoś wydał "Grota" Niemcom, cierpiący na depresję "Bór" jest bezwolny, rządzi" Kobra", a nim gorzała. Sowiecki agent, cierpiący na drastyczną postać alkoholizmu,  Leopold Okulicki de domo Kicka wysyła broń do Kampinosu, mobilizuje wojsko dwa dni przed terminem, wyznacza niezliczoną liczbę nieosiągalnych celów, które "Monter" każe zdobywać walcząc wręcz za pomocą drągów i łomów, trwonią siły odpuszczając jedyny cel rzeczywiście strategiczny - lotnisko. To wszystko w organizacji do walki w polu, bez drużyn szóstkowych itd.

I tak się to ciągnie, różnymi środkami, w zależności od okoliczności. Eliminacja żywiołu polskiego w jego masie, eliminacja elit polskich w szczególności.

Ktokolwiek traktuje mord katyński jak fenomen wynikający np. z niewypowiedzenia przez Polskę wojny Sowietom, a tym samym pozbawienia polskich oficerów statusu jeńców wojennych, czy wywodzi, iż była to jednorazowa zemsta za klęskę bolszewii pod Warszawą, dopuszcza się drugiego kłamstwa katyńskiego. Bo neguje oczywistą logikę mordu, bo odrywa to wydarzenie od eksterminacji polskich patriotów w latach powojennych, bo zaprzecza upadkowi cywilizacyjnemu i kulturalnemu, jaki dokonał się na obszarze Polski pod rządami Rosjan i ich agentury. Bez wchodzenia w liczne szczegóły i przykłady, podnoszone chociażby w świetnych publikacjach Piotra Lipińskiego, stwierdzić możemy, iż Rosjanie prowadzą w stosunku do nas nieustanną agresję, której metody zależne są jedynie od bieżących okoliczności. Czasem jest to mord bezpośredni, a czasem destrukcja armii czy nauki - ale zawsze jest to wrogość, i to ta nienawistna. Katyń to element gigantycznej wrogiej nam akcji, z którą nie potrafimy sobie poradzić, pewnie głównie dlatego, że nie jest to nasz nieprzyjaciel jedyny. Ale również i dlatego, że nie uświadamiamy sobie na codzień, że taka akcja jest nieustannie przeciwko nam prowadzona.

Tiwaz
O mnie Tiwaz

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka