Śniegi Kilimandżaro - widok z Kibo Hut (4720 m. n.p.m.)
Śniegi Kilimandżaro - widok z Kibo Hut (4720 m. n.p.m.)
Tomek Kręcielewski Tomek Kręcielewski
2717
BLOG

Dach Afryki zdobyty – relacja z mojej wyprawy na Kilimandżaro

Tomek Kręcielewski Tomek Kręcielewski Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 43

Góra Kilimandżaro (5895 m. n.p.m.) to najwyższy szczyt kontynentu afrykańskiego. Przy dobrej pogodzie jej charakterystyczna biała czapa widoczna jest nawet z odległości stu kilometrów. Kiedyś zainspirowała Ernesta Hemingwaya, dzisiaj przyciąga tysiące śmiałków z całego świata. 

"Bo ona tam jest!" - Sir Edmund Hillary

Od zarania dziejów człowiek, kiedy akurat nie jest zajęty walką o byt, albo zaspakajaniem podstawowych potrzeb, przeznacza część czasu na poszukiwanie wrażeń. Obojętnie, czy chodzi o doznania estetyczne, uniesienia miłosne, przyswajanie nowych informacji czy eksplorowanie trudno dostępnych miejsc. Niektórym do zadowolenia wystarcza telewizor lub szerokopasmowe łącze i od razu zaznaczam, że nie widzę w tym nic złego. Dzięki nim składki ubezpieczeniowe są niższe oraz mniejszy odsetek krokusów ulega zadeptaniu na śmierć.

Dla wielu ludzi najciekawsze miejsca do spędzania wolnego czasu to te najwyżej położone. I chociaż ponad 90% powierzchni Polski stanowią obszary nizinne, to w naszej mentalności głęboko zakorzeniona jest miłość do gór. Podobnie jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak rozmaite motywy popychają ludzi do odwiedzania wysokich partii gór. Tam możemy łatwo odnaleźć to, czego brak doskwiera nam na co dzień. Zapierające dech w piersiach widoki, wrażenie swojej maluczkości wobec spektakularnych wytworów natury i to niepowtarzalne (choć ulotne) poczucie bycia wolnym od zmartwień, które zostawiamy za sobą na dole.

Tęsknoty do znalezienia się bliżej Boga, oddychania czystym i rześkim powietrzem oraz mniej lub bardziej aktywnego wypoczynku znajdują swoje ukojenie właśnie podczas górskich ekskursji. Polacy lgną do gór jak Kubuś Puchatek do słoika miodu. Wędrówkami pasjonował się sam papież Jan Paweł II, a nazwiska takie jak Kukuczka czy Rutkiewicz niezmiennie budzą szacunek na całym świecie. Mimo, że nie zaliczamy się do klubu G7, wielu z nas regularnie odwiedza rodzime i zagraniczne pasma górskie, by na rozmaite możliwe sposoby zdobywać wysokości lub też z nich zjeżdżać. Polski język regularnie słyszy się w Alpach, na Kaukazie, w Himalajach. Na Kilimandżaro nie jest inaczej.

image
Licencjonowany przewodnik górski Athumani.

Polak potrafi! Nie tylko pić wódę i kraść auta…

Wyprawa na dach Afryki chodziła mi po głowie od ponad roku, jednak do niedawna miałem tam trochę nie po drodze. Kiedy pod koniec zeszłego roku decydowałem się na wyjazd na wolontariat, wybór miejsca nie był trudny. Niemal natychmiast wziąłem na celownik północną Tanzanię i korzystając z cennych porad autorki popularnego bloga (Everywhere Home - dziękuję, Marcela), zaplanowałem prawie dwumiesięczną wizytę na czarnym lądzie. Jako, że nie były to wczasy, gdzie mógłbym sobie beztrosko dysponować czasem i, co równie ważne, moja kondycja fizyczna ma się całkiem przyzwoicie, zdecydowałem się wejść na Kili w dwa dni to, choć zwykle zajmuje pięć lub więcej.

Dzięki znajomościom zawartym na miejscu znalazłem przewodnika o imieniu Athumani, który zgodził się pomóc mi w tym przedsięwzięciu za rozsądną cenę. To nie znaczy, że da się wejść na Kilimandżaro „po taniości”. Tanzańczycy zdają sobie sprawę z tego, że chętnych nie zabraknie - chociażby z powodu uwzględnienia ich szczytu w tzw. Koronie Ziemi, czyli wyróżnieniu, do którego rokrocznie pretendują tysiące adeptów z całego świata. Dlatego, nie będąc rezydentem Afryki wschodniej (a ja nie jestem), słono się płaci za każdy dzień i noc spędzone na terenie parku narodowego obejmującego masyw. Dość cyniczny wydaje się fakt, że ci sami ludzie, którzy inkasują bajońskie sumy na poczet ochrony przyrody, jednocześnie bez mrugnięcia okiem wyrzynają na potęgę las u podnóża góry. A lodowiec zanika. Dodatkowo płaci się również agencji turystycznej za serwis, a każdy jej delegat otrzymuje na koniec wyprawy napiwek. Zwykle na jednego turystę przypada 2-5 członków obsługi. W mojej ekipie znalazł się tylko obowiązkowy przewodnik, z którym stworzyłem duet jak Adam Bielecki i Denis Urubko (Athumani też słabo mówi po polsku).

image
Mawenzi (5150 m. n.p.m.), drugi po Uhuru wierzchołek Kilimandżaro.

Choroba wysokościowa. Żeby nie było jak na Nanga Parbat!

Uprzednio tylko raz wszedłem na górę nieco wyższą niż 4000 m, co dodatkowo nasilało rodzinne obawy o moje zdrowie podczas zdobywania wulkanu. Zabezpieczyłem sobie więc żelazny zapas kenijskiej aspiryny - do zażycia w razie ostateczności. Plan zakładał dojście drogą Marangu z bramy parku (1876 m.) do Kibo Hut (4720 m.) w pierwszym dniu oraz atak szczytowy i zejście na sam dół w drugim dniu. Z przyczyn częściowo niezależnych od nas rozpoczęliśmy wędrówkę dopiero o godzinie 11 i po 2 h zawitaliśmy w Mandara Hut (2720 m.). Kolejne 3,5 h zajęło nam dojście do Horombo Hut (3720 m.), gdzie czekała na mnie niemiła niespodzianka w postaci przymusowego noclegu o jeden obóz niżej niż zakładaliśmy. Nie nosiłem w sobie żalu zbyt długo, ponieważ w tymże obozie poznałem trzy osoby z Polski, z którymi miło spędziliśmy wieczór. O 6:20 następnego ranka wyruszyliśmy ponownie na szlak, by w 3,5 h dotrzeć do obozu Kibo, skąd po dłuższym postoju zaczęliśmy podejście w kierunku szczytu.

Podczas drugiego dnia marszu w pełnym słońcu, każde kolejne 100 metrów wzniesienia kosztowało mnie niemało wysiłku. Szybko pozbyłem się złudzeń, że uda się dotrzymać pierwotnie zaplanowanego terminu. W głowie czułem rytmiczne pulsowanie i z niepewnością wyczekiwałem nadejścia objawów choroby, o której niedawno tak głośno było w rodzimych mediach. Brnąc sukcesywnie w górę, osiągnąłem już ten poziom zmęczenia, że mój każdy postój dłuższy niż kilka sekund groził utratą równowagi. Po dotarciu do Gilman’s Point (5785 m) miałem chwilę załamania, a mówiąc wprost postanowiłem zawrócić, jednak Athumani nie pozwolił mi zrezygnować. Jestem mu ogromnie wdzięczny za ten akt człowieczeństwa, którym uchronił mnie przed mentalnymi następstwami odpuszczenia w kluczowym momencie.

Widoki na ostatnich kilkuset metrach podejścia były spektakularne, a cały krater wypełniał tak rzadko występujący w Afryce śnieg. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że przyczyni się on do poważnych oparzeń skóry twarzy, z którymi borykałem się przez kilka kolejnych dni. Życie potrafi czasem być ironiczne. Brnąc przez śnieg w stanie skrajnego wyczerpania, po raz pierwszy w życiu ujrzałem tzw. widmo Brockenu, czyli według wierzeń górskich niezbyt optymistyczny omen… w sam raz ku pokrzepieniu serca. Na szczycie zameldowaliśmy się późnym popołudniem, a do Kibo wróciliśmy po zmierzchu. Tam znów spotkałem znajomych rodaków, którzy zamierzali w nocy rozpocząć ostateczne podejście. Nam droga powrotna miała nazajutrz zająć ok 6 godzin.

image
Autor na dachu Afryki, szczycie Uhuru (5895 m. n.p.m.).

Jak żyć? Przemyślenia po zdjęciu różowych okularów

Góra, jaka jest, każdy widzi… Podczas wędrówki znalazłem to, czego poszukiwałem, czyli zachwycające dzieło matki natury oraz potężną dawkę wysiłku fizycznego. Moje wrażenia z wejścia tak wysoko, konfrontacja z własnymi słabościami i satysfakcja ze zdobycia szczytu były warte zmęczenia i wydanych pieniędzy. Ludzie, których spotkałem na terenie parku, byli szczerze życzliwi i pomocni, np. strażnik w Kibo, raczący mnie talerzem ryżu i kubkiem herbaty czy koleżanka z Polski, która poratowała mnie śpiworem, kiedy dogorywałem po zejściu ze szczytu.

Jednak aby plusy nie przesłoniły nam minusów, warto wspomnieć, że Kilimanjaro to też wielka komercja, gdzie dosłownie sprzedaje się wejście na „dach Afryki”. Tutaj nie wygrywa ten, kto ma większe płuca, tylko ten, kto ma większy portfel. Za 1500-2000 USD wynajęta ekipa 5 osób z tragarzami, kucharzami i kelnerami (sic!) przez tydzień niemal wciąga delikwenta 4 km w górę, ograniczając mu dzienną dawkę wysiłku do poziomu emeryckiego. Nawet osoba z dobrą kondycją, zdolna do zdobycia góry szybciej i tak musi zapłacić za pakiet 5 dni oraz 4 noclegów. Moim zdaniem takie równanie poziomu do dołu jest działaniem sprzecznym z prawami natury.

Kompletnym nieporozumieniem jest kwestia bezpieczeństwa. Każdy turysta płaci tzw. rescue fee, która jednak nie obejmuje transportu śmigłowcem, a w razie zejścia lawiny poszukiwanie zaginionych osób zwykle rozpoczyna się dnia następnego. Czyli w sytuacji, kiedy o przeżyciu decydują minuty, opłacone na tę okoliczność służby zwlekają z rozpoczęciem działań godziny, bo może ktoś sam się odnajdzie… Niezrozumiała (zwłaszcza dla osoby z kraju, gdzie nawet na Morskie Oko wzywany bywa TOPR) polityka ratunkowa i ustawiczna presja wydawania dolarów (nawet na coś, z czego się nie korzysta) kłócą się z wyznawaną przeze mnie filozofią wędrówek górskich. Niestety nie wszędzie jest tak fajnie, jak w Polsce.


© Wszelkie prawa zastrzeżone.


Jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zanim to się ostatecznie potwierdzi... staram się żyć tak, jakbym jutro mógł dowiedzieć się, że mam raka. Długo zajmowałem się judo i czasem udawało mi się wygrać z kimś dobrym. W międzyczasie ukończyłem warszawską AWF. Od paru lat pracuję z ludźmi, pomagając im być bardziej fit. Uwielbiam podróże i wyzwania!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport