Zasadniczo pomysł kontrolowania tego, kto nienawidzi mniej a kto bardziej (i zasługuje na karę) przez polityków jest pomysłem tak samo karkołomnym jak funkcjonowanie Komisji Etyki Poselskiej: ludzie, którzy wszelką naprawę kultury słowa pisanego i mówionego powinni rozpocząć od siebie pragną monitorować coś, czego sami są katalizatorem. Byłoby to w sumie paradne, gdyby nie realny problem, namacalnie widoczny właściwie pod każdym wpisem w którym znajdują się słowa klucz ("Tusk", "Kaczyński", "Smoleńsk" etc.) - czy to artykuł w prasie internetowej, czy notka na Salonie, wojenka polsko-polska trwa w najlepsze. Stało się jednak jak się stało - pan minister Boni bardzo chciał się tym problemem zająć (jakkolwiek w jego resorcie jest cała masa innych, poważniejszych i opóźnionych spraw do załatwienia) więc, zapewne dlatego że naturalny kandydat - czyli platformerski ekspert od nienawiści (pan profesor Niesiołowski) miał inne zadania, pan minister otrzymał szansę.
Zabrał się do rzeczy z właściwą sobie energią. Wedle jego zamysłów powstać ma Rządowa Rada przeciw Mowie Nienawiści - specjalny organ wychowawczy, monitorujący wszelkie przejawy agresji i chamstwa w debacie publicznej; trudno nie odnieść wrażenia, że byłaby to jedna z najbardziej zapracowanych komórek rządowych. Powstanie takiej Rady było zapowiadane przez pana ministra wiele, wiele razy. Jeszcze kilkanaście dni temu przekonywał, że pierwsze posiedzenie odbędzie się już w połowie stycznia - ale, jak twierdzi "Rzeczpospolita" (piórem pana Wybranowskiego) z nawet tak poważnego i nabrzmiewającego problemu jak mowa nienawiści środowisko rządowe może zrobić festiwal piarowskich sztuczek. I to nawet mimo tego, że w łonie samego rządu wybuchły na ten temat - prawdziwe czy obliczone pod publiczkę - spory. Pan premier głośno przekonywał, że "nie jest przekonany" co do celowości powołania specjalnej Rady, z drugiej strony pan minister Boni twardo stał na stanowisku, że i owszem. Jeszcze 2 stycznia pan minister z dumą stwierdził w telewizji: "premier nie zostawił mnie na lodzie. Rada będzie".
W skład Rady wejść mieli przedstawiciele kilku ministerstw (sprawy wewnętrzne, edukacja, szkolnictwo wyższe) a projekt całego pomysłu opracować miała pani pełnomocniczka do spraw równego traktowania. Gdy nadeszła połowa miesiąca, "Rzepa" zadała resortowi pana Boniego pytanie - co z tą Radą? Kiedy pierwsze posiedzenie? Jakie personalia w niej znajdziemy? Kto będzie jej zapleczem eksperckim? Czy będą pracować społecznie, czy jednak brać za to pieniądze? Przez całe dwa dni w ministerstwie trwała gorączkowa burza mózgów, co odpisać dociekliwym (od kiedy stali się tacy hardzi, skoro wszystko w kraju jest fajne?) dziennikarzom, wreszcie pan Artur Koziołek, z racji swojego rzecznikowania poinformował, że: trwają pracę nad nowelizacją zarządzenia, by szefem Rady został pan minister; nie jesteśmy w stanie przedstawić żadnych nazwisk, żadnych dat i żadnych konkretnych informacji w tej sprawie. Szczegółowe ustalenia będą znane w enigmatycznym "najbliższym czasie".
Wprawdzie Rada Radzie nierówna, ale pan minister Boni słynie z dobrych pomysłów: skoro szumnie zapowiadał powstanie jakiegoś organu, to jakiś organ musi być i już; dlatego mimo ślimaczenia się prac nad organizacją właściwiej Rady, dostaniemy Radę zastępczą - działającą już dwa lata, a bliżej nieznaną Radę do spraw Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej i Ksenofobii. To trochę jakby zawężało obszar walki z nienawiścią, ale z drugiej strony, co trzeci nawiedzony wypisuje, że wszyscy politycy to Żydzi - a zatem może i miałoby to jakiś sens...Opozycja w rzadkiej zgodzie między sobą krytykuje pana ministra Boniego. Pan poseł Rozenek (Ruch Palikota, chyba jedyny "pozytywnie aktywny" poseł w tej partii) przypomina deklaracje ministra składane jeszcze podczas niesławnej próby wprowadzenia ACTA, gdzie w telewizji wprowadzano zespoły do walki z zagrożeniami w przestrzeni internetowej i wyszło z tego niewiele.
I to jest chyba sedno problemu. Pan minister Boni ewidentnie za często chodzi do telewizji; najwyraźniej atmosfera panująca w studio, uroda prezenterek i szum kamer zaćmiewają mu zdrowy rozsądek i mówiąc kolokwialnie - plecie wszystko co ślina na język przyniesie, szermując przy tym zupełnie nierealnymi datami. Naraża przy tym całe swoje ministerstwo na śmieszność, a swoje służby prasowe na wytężoną gimnastykę intelektualną; trzeba w końcu jakoś wytłumaczyć kolejną obsuwę i ubrać ją w takie słowa, by dziennikarze uwierzyli, że jeszcze nic straconego. Trudna to sztuka i panu Koziołkowi należy szczerze współczuć.
A pan minister i cały rząd generalnie? Cóż, każdy, kto obserwował losy specjalnej "sekcji" do spraw wykluczonych wie że środowisko pana premiera Tuska dosłownie wszystkie potrzebne i szczytne inicjatywy jest w stanie przekuć w piarowską, pustą w środku wydmuszkę. Tysiące ludzi potrzebujących realnej pomocy i podania życzliwej dłoni oszukano celem przeciągnięcia do siebie łasego na zaszczyty i splendor władzy pana Arłukowicza; gdy już umocował się mocniej w siodle, wykluczeni przestali być potrzebni. Mam obawy, że z całą tą nienawiścią będzie dokładnie tak samo - może gdyby od całego przedsięwzięcia politycy trzymali się z dala, miałoby to rację bytu. A tak mamy mgliste zapowiedzi, rozkładanie rąk przez rzeczników, bombastyczne deklaracje na ekranie i kolejne niedotrzymane terminy. W coraz ważniejszych sprawach. Trudno o lepszą definicję działań tego rządu.
Inne tematy w dziale Polityka