Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
281
BLOG

Wojsko: Ludowe czy Polskie?

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 5

Katastrofa smoleńska, a teraz powódź, rzucają ponownie światło na rozmaite patologie drążące państwo. Podkreślmy: sytuacje kryzysowe tych patologii nie ujawniają, bowiem te są znane od dawna. Na co dzień Polacy z rezygnacją zgadzają się na nie. Ale w momentach, gdy państwo najbardziej potrzebuje sprawności swoich instytucji (na które grube pieniądze łożą podatnicy) podstawowe mechanizmy mające zapewnić bezpieczeństwo obywateli raz po raz nie zdają egzaminu. Niewydolność naturalnie jest odziedziczona po komunistach, po systemie PRL. Jednak zwolennicy patologii na co dzień – gdy kryzysu nie ma – obnoszą się z ich istnieniem i podkreślają ich okrągłostołową legitymizację.
Rzućmy okiem na przykład na wojsko. „Nie będziemy tworzyć nowej armii. Chodzi jedynie o stworzenie takich gwarancji prawnych, by wszyscy wewnątrz tej instytucji mieli poczucie, że służą społeczeństwu”. To z exposé premiera Tadeusza Mazowieckiego 24 sierpnia 1989 r. Rozszyfrujmy to. Mazowiecki obiecał system prawny, który gwarantował, że każdy mógłby służyć Polsce. Na papierze brzmi to pięknie. A co z tymi, którzy nie chcieli służyć Polsce? Co z polskojęzycznymi Sowietami, którzy w PRL służyli jako nadzorcy baraków jako plenipotenci Kremla? Co z sowieckimi agentami? Tacy przecież nie chcieli wpisywać się w żaden system prawny, który nie był kontynuacją PRL – tworu kolonialnego ZSSR. A system prawny proponowany przez Mazowieckiego i jego formację ideową automatycznie dozwalał na (inaczej: tolerował) wszelkie postawy, a w tym i bezkarność zdrady narodowej oraz przetrwanie komunistycznych patologii, takich jak brak profesjonalizmu, indolencja i indyferencja na interesy państwa i obywateli. Nawet jeśli zwolennicy patologii aktywnie nie promują tych negatywnych cech, robią to sił. inercji, bowiem samym swoim bytem blokują potrzebne zmiany i reformy, których nie są w stanie ani wykoncypować, ani przeprowadzić, ani ścierpieć, ani zaabsorbować. I żadne gwarancje prawne takiego nastawienia nie zmienią.
Ale przyjmijmy, że z pragmatycznego punktu widzenia w sierpniu 1989 r. takie postawienie sprawy miało tymczasowo sens. Drażnienie komunistycznych służb specjalnych i ich militarnego systemu wsparcia było bardzo groźne przed upadkiem muru berlińskiego, przed implozją Związku Sowieckiego i przed wycofaniem się kremlowskich sił zbrojnych z Polski. Niestety gdy te historyczne zjawiska spełniły się, dalej obowiązywał duch exposé. Czyli nie można twierdzić, że w pierwszym rzędzie chodziło o pragmatykę. Chodziło o stworzenie systemu opartego na kompromisie między profesjonalizmem wpisanym w system wolności a paraliżem instytucjonalnym wpisanym w skostniały totalitaryzm komunizmu. A przecież oparte na przeciwstawnych sobie wartościach postawy te nie dadzą się na dłuższą metę w żaden sposób pogodzić. Bez względu na gwarancje prawne.

Okazuje się (co powinno być jasne), że nie daje się bezkarnie fruwać na sowieckich latających trumnach, nawet jeśli młodzi piloci są świetni. Okazuje się, że nawet jeśli prezydent RP nie wywodzi się z komunistycznego środowiska patologicznego, to nie ma żadnych gwarancji, że osoby i instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo i logistykę poczynań prezydenckich (takich wydawałoby się prostych rzeczy jak podróże choćby) są w stanie zapewnić człowiekowi piastującemu najwyższy urząd w państwie najwyższy profesjonalny poziom służby. Gdzie koordynacja ze służbami specjalnymi? Gdzie koordynacja ze służbami meteorologicznymi? Gdzie koordynacja z logistyką gwarantującą osobne środki podróży dla najważniejszych osób w państwie? Gdzie procedury bezpieczeństwa? Zawiodły. Dlaczego? Bowiem są oparte na komunistycznym paradygmacie. Są nieprofesjonalne i niebezpieczne. Dlaczego w momencie śmierci głowy państwa nie postawiono Wojska Polskiego nawet w stan podwyższonej gotowości? Tak na wszelki wypadek, bo nic nie było wiadomo? Po prostu struktury i instytucje państwa obciążone skamielinami z PRL nie są w stanie wypełniać swoich zadań na odpowiednim, profesjonalnym poziomie. Płacić za to będą Polacy aż kwestia ta nie zostanie załatwiona.
Zaraz odezwą się głosy, aby odczepić się od wojska. Jakie było takie było, ale zawsze było polskie za PRL. Otóż nie. Było to typowe wojsko kolonialne. Badałem w swoim czasie brytyjski model kolonialny. Na przykład w Indiach, siły zbrojne Zjednoczonego Królestwa składały się w większości z tubylców. Indoktrynowano ich na wierność Anglii. Tubylcy pełnili funkcje podoficerów, a z czasem też i oficerów. Były całe oddziały tubylcze, gdzie tylko wierchuszka była angielska. Wysyłano te wojska gdzie tylko sobie metropolia imperialna zażyczyła. Podobnie było w brytyjskich koloniach w Afryce i gdzie indziej. Naturalnie wojska te nie służyły sprawie swoich narodów, klanów czy plemion, a tylko imperialnym interesom Londynu.

Podobnie było z tzw. ludowym Wojskiem Polskim. Po wstępnym okresie „frontowym”, zaczęto sowietyzować na potęgę, tak, że oprócz języka rekrutów prawie wszystko inne było nieodróżnialne od Armii Czerwonej. Po 1956 r. Spolonizowano najbardziej rażące aspekty sowietyzacji, ale esencja pozostała kremlowska. Rekrut był polski. Ale starano się go speerelizować, poddawano totalitarnej obróbce propagandowej, promując chamsko tzw. PRL-owski patriotyzm. Co do oficerów, to zależało od tego, po pierwsze, jak ich wychowano w domu, a po drugie, jakie indywidualne wybory podejmowali. Im bardziej służalczy, im większe wiernopoddaństwo, im potężniejsze wyznanie wiary komunistycznej, im silniejsza samoidentyfikacja z moskiewskim okupantem, tym błyskotliwsza kariera. Na szczycie można mówić o polskojęzycznych Sowietach. Wierchuszka decydowała po komunistycznemu, a armia – chętnie czy nie – robiła to co dowódcy rozkazali, nie tylko w 1981 r., miażdżąc Solidarność, czy w 1970 r. atakując robotników Gdańska i Szczecina, ale nawet w 1956 r., i to nie tylko w Poznaniu w czerwcu, ale również w Warszawie i gdzie indziej w październiku, gdzie żołnierze po prostu wypełniali rozkazy przełożonych. W siłach zbrojnych PRL właściwie nie było buntów i masowych dezercji „do ludu” (były „do lasu” – szczególnie w 1945 r.). Czyli tzw. ludowe Wojsko Polskie to typowa armia kolonialna – z polskim rekrutem, a jakże, ale ze strukturami, personelem wyższym, systemem dowodzenia i celami służącymi ościennemu mocarstwu. I wszelkimi związanymi z tym patologiami.
Od początku powinno to być jasne i oczywiste. Bez względu na bezczelną kampanię dezinformacyjną pt. „wrona w rogatywce”. A jeśli było to jasne, to jak można było trzymać się samodestrukcyjnie wytycznych: „Nie będziemy tworzyć nowej armii”. W 1989 r. Trzeba było odtworzyć Wojsko Polskie. Z tego samego rekruta i z większości oficerów młodszych, których trzeba było szybko awansować. A kadry wyższe natychmiast posłać na emeryturę. W końcu, na wodza naczelnego, symbolicznie, powołać generała Stanisława Maczka (co zresztą radziłem w 1990 r.).
Już rozlegną się argumenty, że takie odtworzenie WP zupełnie zdestabilizowałoby siły zbrojne i spowodowałoby ich natychmiastową klęskę w razie ataku z zewnątrz. Naprawdę? A kto by zaatakował? Amerykanie? W 1989–1992 jedynym realnym zagrożeniem byli Sowieci. Czy generał Wojciech Jaruzelski i towarzysze stojący na czele niezdestabilizowanego (niezmienionego) ludowego WP biliby się za Polskę w razie inwazji ZSSR? Śmiem wątpić. A młodsi, niezsowietyzowani oficerowie biliby się. Naturalnie i tak, i tak nastąpiłaby klęska w razie moskiewskiego ataku. Czyli zaniechanie odtwarzania WP bez komunistycznych naleciałości nie miałoby wpływu na wyniki walki. I wcale nie wynikało z chęci zachowania sprawności armii. Wynikało z chęci uratowania totalistów od dekomunizacji. Tak jak czerwona nomenklatura zakładowa przyssała się do gospodarki poprzez prywatyzację, tak też bolszewiccy aparatczycy militarni przyspawali się do struktur wojska. I wszyscy w takt exposé, którego duch dyktował, że pasożyt patologii przeżyje. I będzie odbijać się na Polsce cyklicznie, a ostatnio przy katastrofie w Smoleńsku.

Ciekawe czy śmierć śp. Lecha Kaczyńskiego to chwilowa, oddolna mobilizacja społeczeństwa, tak jak zgon Jana Pawła II, czy też permanentny wyraz woli odrzucenia spuścizny PRL na wszystkich poziomach, a w tym i w armii? Ponownie nadchodzi czas wyboru. Głos na Jarosława Kaczyńskiego to głos za zerwaniem ciągłości patologii.

Marek Jan Chodakiewicz
www.iwp.edu

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Polityka