Teraz jak nas znowu zaleje, powiedzą, że już raz pieniądze od rządu dostaliśmy i nikt nam więcej nie pomoże - mówią mieszkańcy zalanego rok temu przez powódź Wilkowa. A wały, które chronią przed wodą, wciąż w wielu miejscach są w opłakanym stanie.
- Dobrze, że dziś ładna pogoda, bo podczas każdego deszczu idziemy na wały i patrzymy, czy do nas woda nie idzie - mówi Beata Pietroń, mieszkanka Wilkowa.
Miesiąc pod wodą
21 maja ubiegłego roku w nadwiślańskim wale w Zastowie Polanowskim (woj. lubelskie) utworzyła się 150-metrowa wyrwa. Pod wodą znalazło się 90 proc. gminy Wilków.
- Woda przyszła po godz. 16. Napływała właściwie z każdej strony: od północy, wschodu i zachodu - mówi Beata Pietroń, mieszkanka Wilkowa. – Początkowo przenieśliśmy na piętro domu tylko najważniejsze dokumenty. Nie myśleliśmy, że woda będzie aż tak wysoka. Psa zostawiliśmy na ziemnej piwniczce. Tam jest troszeczkę wyżej. Ale bardzo szybko zorientowaliśmy się, że woda będzie znacznie wyższa niż sądziliśmy. Mąż wrócił po psa, żeby się nie utopił, potem sytuację obserwowaliśmy z balkonu u sąsiada.
Wieczorem woda była już na tyle wysoka, że postanowili się ewakuować. Jeszcze nie wiedzieli, że przez najbliższy miesiąc cała miejscowość będzie znajdować się pod wodą. W ich domu sięgała 2,30 m. W niektórych częściach Wilkowa - nawet czterech metrów.
Beata Pietroń: - Pierwsza fala nie była aż tak groźna, ponieważ temperatura na dworze była dosyć niska, miała ok. 20 stopni. Wtedy mieliśmy jeszcze nadzieję, że ocaleje nasz przydomowy sad i żywopłot. Ale druga fala była już znacznie groźniejsza. Temperatura przekraczała 30 stopni. Padlina, która pływała w wodzie, rozkładała się. Smród był straszny.
Kiedy woda opadła, ludzie wrócili do domów.
- Wtedy zobaczyłam ogrom zniszczeń. Mąż, który był w Wilkowie cały czas, umył ściany, więc dom był już trochę uporządkowany. Ale na zewnątrz wciąż był brud, smród, leżały powyrzucane z domu meble, urządzenia - opowiada Beata Pietroń.
Przez pierwsze tygodnie nie było światła ani wody. W większości domy nie nadawały się do zamieszkania, więc mieszkańcy Wilkowa i okolicznych wsi urządzili sobie prowizoryczne mieszkania w pomieszczeniach gospodarczych.
Tak żyli kilka tygodni.
Stół, kanapa i trzy krzesła
W mediach Wilków stał się symbolem walki z żywiołem. Premier obiecywał powodzianom wysokie zapomogi, a przede wszystkim naprawę wałów, aby więcej do takich nieszczęść nie dochodziło.
Od powodzi minął ponad rok. Ale zniszczenia widać nadal. Niemal wszystkie domy są obrane z tynku co najmniej do pierwszego piętra. Widać też gołe fragmenty murów kościoła, który także ucierpiał. Przy domach suszy się drewno – to wycięte drzewa owocowe. Te, które jeszcze rosną, nie dają owoców. Inne uprawy także są zniszczone. W gminie Wilków jeszcze niedawno ponad 600 gospodarstw uprawiało 40 proc. całej krajowej produkcji chmielu. Dziś w wielu miejscach po chmielu pozostały jedynie pale do podtrzymywania roślin. Ludzie mówią, że przez najbliższe lata nic w tej ziemi nie wyrośnie. A oni nie mają z czego żyć.
- Wszystkie drzewka wycięliśmy - mówi Józef Czarnecki. W ubiegłym roku woda zalała nie tylko jego dom i pomieszczenia gospodarcze, ale także sad. - Jak wsadzimy nowe drzewka, będziemy musieli czekać na owoce co najmniej sześć lat. Ale nawet na te sadzonki nie mamy pieniędzy. Gdyby nie renta, nie mielibyśmy z czego żyć.
Mieszkańcy Wilkowa przyznają, że dostali pomoc rządową. Gorzej z odszkodowaniami od ubezpieczycieli.
- Dostałem od ubezpieczyciela niewiele ponad 17 tys. zł. za zalany doszczętnie dom. Złożyłem wniosek ponownie i od trzech miesięcy nie dostaję odpowiedzi. Za 6 tys. od rządu wymieniłem okna i zreperowałem oświetlenie. Z piwnic wyciągnąłem 600 litrów wody osuszaczem. Meble, które kupiłem rok wcześniej, wyrzuciłem na śmietnik. Mamy teraz w domu taki stary stół i trzy krzesła. Dostaliśmy kanapę, to się na tym śpi. I tyle - mówi Józef Czarnecki. Na więcej robót nie ma pieniędzy.
Powódź zatopiła także budynki gospodarcze pana Czarneckiego. Ubezpieczyciel nie wypłacił jednak za nie odszkodowania, bo twierdzi, że nie zostały całkowicie zniszczone.
Beata Pietroń przyznaje, że dostała pomoc rządową i, jak mówi, satysfakcjonujące odszkodowanie od ubezpieczyciela (dom był ubezpieczony na niewielką sumę, więc nie można było żądać wiele). Te pieniądze starczyły, aby odremontować dom i doprowadzić do takiego stanu, jaki był przed powodzią.
- Trzeba było skuwać tynki, wymieniać całe wyposażenie. Mówiąc wprost, zaczynać od zera.
Ale wiele osób w Wilkowie do dziś nie otrzymały pieniędzy, które im się należą.
- Sąsiad ma wielkie problemy. Do dzisiaj kontaktuje się ze swoimi ubezpieczycielami, bo zaproponowano mu zbyt niską kwotę. Ciągle się odwołuje, grozi im rzecznikami. Ma różne potwierdzenia, m.in. nadzoru budowlanego, że odszkodowanie jest zbyt małe w stosunku do tego, co powinien otrzymać. Ale niestety ubezpieczyciel do tej pory nie przyjął tych argumentów - mówi Beata Pietroń.
Ci, którzy dostali pieniądze, natychmiast zaczęli naprawiać szkody. Niemal od razu w Wilkowie pojawiły się firmy oferujące usługi remontowe. Wiele z nich powstało po powodzi. Ludzie zwęszyli, że na powodzianach da się nieźle zarobić. Każdy chciał jak najszybciej doprowadzić mieszkanie do stanu, w którym będzie mógł mieszkać. A firmy to wykorzystywały.
Józef Czarnecki: - Pozbierali takich spod piwiarni i rejestrowała się firma. A jak przyjdą do roboty, to się okazuje, że niczego nie potrafią.
Za metr ułożenia tynku trzeba było zapłacić 40 zł ( zwykle płaci się 20-30 zł). Rolka siatki maskującej, która w innych częściach Polski kosztowała ok. 90 zł, w Wilkowie osiągała 135 zł. Wszystkie usługi i materiały były o kilkadziesiąt proc. droższe niż gdzie indziej.
Beata Pietroń: - Gdybyśmy chcieli, żeby remont domu przeprowadzały firmy, nie starczyłoby nam pieniędzy.
Dlatego większość mieszkańców Wilkowa co się dało, wyremontowała własnymi siłami. O firmach mówią wprost: wykorzystały nasze nieszczęście.
Wiedzą, ale nic nie robią
Mieszkańcy gminy powtarzają, że jakoś podniosą się po powodzi, byle się nie powtórzyła. A to nie jest, niestety, wykluczone. Ostatnia tak duża powódź w Wilkowie była w 1833 roku. Wówczas kościół zalała 1,5 m fala. W ubiegłym roku w tym samym miejscu była tylko o 30 cm niższa.
Ale to, że następna powódź zdarzy się szybciej niż za kolejne 177 lat, jest realne. To dlatego, że wały, które chronią miejscowości przed nadmiernym rozlaniem się Wisły, są w opłakanym stanie. Mieszkańcy Wilkowa twierdzą, że niektóre fragmenty tamtejszego wału wymagają remontu, a nic się z tym nie robi. Co prawda wał w Zastowie Polanowskim jest już remontowany, jego renowacja ma być skończona w przyszłym roku. Ale to nie jedyne miejsce, które wymaga odnowienia i wzmocnienia. W pobliskiej Kępie Gosteckiej jeszcze leżą worki z piachem po ubiegłorocznej powodzi.
- Wszyscy wiedzą, że tam się nic nie robi - mówi Beata Pietroń. - A gdyby tamten wał został przerwany, to woda byłaby w Wilkowie znacznie wyższa niż w ubiegłym roku.
Sekretarz Gminy Łaziska, w której obręb wchodzi Kępa Gostecka, Tomasz Czyż zapowiada, że w przyszłym roku ma zostać rozpisany przetarg na remont wału. Ale kiedy ruszą prace, nie wiadomo.
Mieszkańcy Wilkowa tymczasem mówią, że gdyby rząd w porę przeznaczył te pieniądze, które wypłacił na odszkodowania po powodzi, na remont wałów, zaoszczędziłby pieniądze, a ludzie nie musieliby przeżywać koszmaru powodzi.
Prof. Waldemar Mioduszewski z Instytutu Melioracji i Użytków Rolnych : - Mamy w Polsce bardzo dobrze rozpoznany stan obwałowań, wiemy jaki jest procent wałów w dobrym, a ile w złym stanie i wymagających pilnej przebudowy. Problem w tym, że z tą wiedzą nic się nie dzieje.
Profesor ocenia, że ponad 30 proc. wałów jest w bardzo złym stanie i wymaga natychmiasto
wej modernizacji. - Podczas powodzi wały przerywane są z dwóch podstawowych powodów. Pierwszy powód to przelanie wody przez tzw. koronę obwałowań, gdy wał jest za niski w stosunku do spiętrzonego poziomu wody. Drugi powód to zły stan techniczny (słabe zagęszczenie korpusu wału, rozluźnienie gruntu w obwałowaniu i podłożu), powodujący utratę stateczności i rozmycie wału filtrującą wodą - mówi Mioduszewski. W ubiegłym roku podczas powodzi przerwanie wałów w 66 proc. związane było ze złym ich stanem technicznym.
W Polsce jest 8,5 tys. km wałów przeciwpowodziowych. Chronią one ponad 1 mln ha, czyli 3,4 proc. powierzchni kraju. Łączna długość wałów równa jest 13,1 proc. całkowitej długości rzek w Polsce. Szacuje się, że budowa obwałowań zmniejszyła o 25 proc. obszar zalewanych terenów. Zdaniem prof. Mioduszewskiego to dlatego poziom wody przy tym samym przepływie układa się wyżej w stosunku do rzeki nie obwałowanej. Konsekwencje takiej sytuacji to przerwane wały podczas powodzi i ogromne straty w gospodarce.
Nie czyszczą rowów
W tym roku zły stan infrastruktury przeciwpowodziowej znów doprowadził do nieszczęścia. Na przełomie lipca i sierpnia do podtopień doszło w Biłgoraju, ok. 120 km od Wilkowa. Zalało 100 posesji, ok. 70 domów. Znów ludzie potracili plony. I znowu mówią, że tragedii dało się uniknąć.
- Nie udrożnia się rzek, dlatego woda się wylewa - mówi jeden z mieszkańców ul. Granicznej, jednej z najbardziej zalanych. Inny dodaje: - Na drugi dzień po powodzi przyjechali z gminy z kosiarką i skosili wybujałą roślinność przy rowach. Obudzili się nie w porę.
Zaniedbane są także rowy przy niektórych posesjach. - My o swój dbamy, i jakby wszędzie tak było, to woda szybko by spłynęła. A tak, stoi. Powinny być wyciągane konsekwencje od tych, którzy zapychają rowy - mówi jeden z poszkodowanych.
Woda zalała m.in. dom i ziemię Danuty Pawęskiej.
- Wszystko to co miałam dla siebie, dla rodziny, zostało zalane - łamie jej się głos.
Mąż jest inwalidą, więc ona i córka wyniosły z piwnicy pięćdziesiąt wiader wody.
- Takiej powodzi jak ta, to nie widziałam, jak żyję - mówi.
I w Biłgoraju zaczynają się problemy z ubezpieczycielami - Ubezpieczyciel powiedział, że woda była zbyt mała, bo tylko po kostki i odszkodowanie się nie należy - mówi Danuta Pawęska.
- Nie wiem, do kogo się udać i co robić.
Trzeba jakoś żyć
- Ja już tu sobie nie wyobrażam życia. Wyprowadzam się. Jest to teren zalewowy, uważam, że nikt nie dba o wały i nikt o nie nie zadba - na posesji Ewy Rusek, mieszkanki Wilkowa, woda sięgała 4 metrów. Dom został doszczętnie zniszczony. Po powodzi Ewa Rusek postanowiła, że przeprowadzi się w teren mniej zagrożony. Jak mówi, nie tylko ona chciała się z Wilkowa wyprowadzić. Wiktor Brzozowski z Urzędu Gminy potwierdza, że było kilka wniosków o przesiedlenie. Ale skarb państwa nie mógł przejąć zalanych posesji.
Ewa Rusek przenosi się na własną rękę. - Kupiłam działkę poza terenem zalewowym i buduję się.
Inni, którzy zostali w Wilkowie, próbują normalnie żyć.
Beata Pietroń: - Jak nas znowu nie zaleje, to powoli wszystko wróci do normy. Dziś tylko jak mnie ktoś pyta, czego mi najbardziej żal, to odpowiadam, że fotografii rodzinnych. Wszystkie zostały zniszczone przez powódź. A one są nie do odtworzenia.
W 2010 r. powódź spowodowała w całym kraju straty materialne w wysokości około 3 mld euro. Poszkodowanych zostało 266 tys. osób. Straty poniosło 811 gmin oraz około 1,4 tys. przedsiębiorstw. Żywioł zniszczył ponad 18 tys. budynków mieszkalnych, 800 szkół i 160 przedszkoli. Uszkodzonych lub zniszczonych zostało ponad 1,3 tys. km wałów przeciwpowodziowych.
Barbara Michałowska
lubię to! facebook.com/TygodnikSolidarnosc
Inne tematy w dziale Rozmaitości