Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
505
BLOG

Branach: Lekcje dla Niemców

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 0

Stara kamienica przy ulicy Grunwaldzkiej we Wrzeszczu. Lokatorem ze stażem najdłuższym, półwiecznym z okładem – wyłączając okres okupacji – był Witold Kledzik. Odwiedzałem go kilkakrotnie w latach 80. Senior gdańskich przewodników. Gdańszczanin z zamiłowania, chociaż urodzony daleko stąd.

– Mój ojciec wyjechał do Niemiec w poszukiwaniu pracy. Przyjęli go na kolej. Został maszynistą. Ja przyszedłem na świat w Berlinie, w dziewięćset szóstym. Rodzice wkrótce po zakończeniu I wojny światowej przenieśli się do Nakła. Ja poszedłem w ślady ojca. Mając czternaście lat też dostałem pracę na kolei. W umowie miałem zapisane: „młodociana siła biurowa”. Ktoś taki, jak goniec. Przynieś. Podaj. Pozamiataj... – opowiadał gospodarz.
W 1924 roku, zgłasza się na ochotnika do 3 pułku lotniczego stacjonującego w Poznaniu. Ma osiemnaście lat.
– Wstąpienie do wojska traktowałem jak obowiązek patriotyczny. Po zakończeniu służby planowałem powrócić na kolej. Kryzys gospodarczy spowodował jednak redukcje i powrót okazał się niemożliwy, chociaż złożyłem odwołanie nawet do Ministerstwa Spraw Wojskowych. W efekcie dostałem ofertę pracy w radiostacji wojskowej. Wyjechałem na Wołyń. Do Równego.

Ojciec Witolda Kledzika pracuje w tym czasie na stanowisku komisarza odbiorczego parowozów w Gdańsku. Syn odwiedza rodziców podczas pierwszego urlopu, po dwóch latach nieobecności.
– Gdańskiem, całym Trójmiastem zresztą, z miejsca byłem zauroczony. Już nie chciałem wracać na Kresy. Tak się złożyło, że w Gdyni brakowało kolejarzy. Przyjęto mnie z uzasadnieniem „powracający z wojska” i zaraz skierowano na kurs dyżurnych ruchu. Kilka miesięcy później pracowałem już w Gdańsku. Zamieszkałem z ojcem na Przeróbce, później samodzielnie w Gdańsku-Oliwie, wreszcie zakotwiczyłem tu, we Wrzeszczu.

Wolne Miasto Gdańsk to teren działania kilku, o ile nie kilkunastu organizacji polskich, z Gminą Polską na czele. Swoje kluby i stowarzyszenia mają kolejarze, żołnierze rezerwy, powstańcy i legioniści. W święta narodowe wszyscy spotykają się podczas uroczystej, polowej mszy na Westerplatte. W 1933 roku powstaje Związek Polaków, do którego akces zgłaszają obywatele RP, mieszkańcy obszaru objętego jurysdykcją Wolnego Miasta.
Już w latach pacholęcych Kledzik uczestniczy w tajnych zajęciach berlińskiej filii Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. W Gdańsku nie ogranicza się do członkostwa w jednej organizacji zrzeszającej miejscowych Polaków. Przeciwnie. Dość wymienić Macierz Szkolną i Związek Polaków, kilka towarzystw – Śpiewu „Moniuszko”, Przyjaciół Harcerstwa, Byłych Powstańców i Wojaków oraz Budowy Kościoła pod wezwaniem Chrystusa Króla, polskiego oczywiście. Jest także członkiem wspierającym i zawodnikiem sekcji strzeleckiej Kolejowego Klubu Sportowego „Gedania”.

Początkowo gdańskim Polakom nie żyło się w Wolnym Mieście źle. Nasilenie antypolonizmu nastąpiło po dojściu Hitlera do władzy, a zwłaszcza po nominacji na gauleitera dotychczasowego komisarycznego przywódcy NSDAP na obszarze Wolnego Miasta Gdańska Alberta Forstera. W mieszkaniach Polaków wywieszających flagi podczas świąt narodowych zaczęto wybijać w oknach szyby. Polaków eksmitowano z mieszkań, rodziców posyłających dzieci do polskich szkół zwalniano z pracy. Starannie podsycana nienawiść sprawiała, że dzieci niemieckie nagle przestawały się bawić z polskimi, członkowie Hitlerjugend napadają na uczniów polskich szkół. Bojówki hitlerowskie działają coraz bardziej ostentacyjnie. Rozpędzają zebrania legalnie działających organizacji polskich. Pikietują polskie urzędy i instytucje. Mnożą napaści na Polaków, których efektem są także ofiary śmiertelne.
Jedną z niewielu polskich instytucji na terenie Wolnego Miasta są Polskie Koleje Państwowe.

– Zgodnie z traktatem wersalskim do pracy na kolei mieliśmy przyjmować wyłącznie obywateli gdańskich. Nie odbiegając od obowiązujących przepisów, dyrekcja akceptowała wnioski o przyjęcia do pracy przede wszystkim chętnych narodowości polskiej. To sprawiło, że w jednostkach PKP na terenie Wolnego Miasta pracowało prawie pięćdziesiąt procent Polaków. Było niewiele stanowisk kierowniczych nieobsadzonych przez nas. Należało jednak przeciwstawić się paramilitarnym oddziałom niemieckim.
Gospodarz podchodzi do pokaźnych rozmiarów szafy. Wyjmuje i kładzie na stole tekturową, poszarzałą ze starości, wypełnioną dokumentami teczkę zatytułowaną PTOW – Polska Tajna Organizacja Wojskowa.

– Jej powstanie trzeba datować na rok 1933. Pomysłodawcą oraz dowódcą PTOW był Henryk Królikowski-Muszkiet, kierownik gdańskiej Ekspozytury Inspektoratu Ceł. Struktura organizacji była prawie kalką Związku Strzeleckiego. W pięciu kompaniach o nazwach: Kaszuba (Gdańsk-Orunia), Orzeł (Śródmieście), Bałtyk (Wrzeszcz), Mewa (Sopot) oraz Gryf (Oliwa), gdzie byłem zastępcą komendanta, mieliśmy ponad stu ludzi w każdej. I całkiem młodzi, przed dwudziestym rokiem życia, jak i rezerwiści. PTOW dla Polaków z obywatelstwem Wolnego Miasta organizowała w Macierzy kilkutygodniowe obozy wojskowe. Nasza działalność miała swoje znaczenie, lecz w porównaniu z przedsięwzięciami o charakterze militarnym Niemców wyglądało to mizernie – zwłaszcza w zakresie uzbrojenia. Mieliśmy przeważnie pistolety i broń myśliwską oraz broń własnej roboty. Służba Ochrony Kolei, której w pewnym czasie szefowałem, dysponowała 48 naganami. Niewiele w porównaniu z przedsięwzięciami hitlerowców, którzy ponadto – o czym trzeba pamiętać – mieli wsparcie większości niemieckiej Gdańska.

Faktycznie. Maturzyści niemieccy przechodzą obowiązkowe przeszkolenie wojskowe w Prusach Wschodnich, po czym wstępują do SS-Heimwehr, którą 5 czerwca 1939 roku ustanowiono organem zbrojnym NSDAP i Senatu Wolnego Miasta. To kilka tysięcy uzbrojonych w pistolety umundurowanych młodych mężczyzn, dowodzonych przez zawodowych wojskowych. Członkom Hitlerjugend Senat Wolnego Miasta zezwolił nie tylko na noszenie mundurów, lecz również sztyletów u boku. Uzbrojeni ponadto w kastety i pałki wraz z członkami Selbstschutzu co rusz napadają na Polaków. Nie tylko w Gdańsku, także w mniejszych ośrodkach. Na porządku dziennym są prowokacje. Bojówki niemieckie obrzucają obelgami młodych Polaków, a gdy ci odpowiadają podobnie, trafiają do aresztu pod zarzutem obrazy narodu niemieckiego.

Wiosną, a zwłaszcza z początkiem lata 1939 roku, Gdańsk nawiedzają nadzwyczaj licznie turyści specjalnej proweniencji. Gros to mężczyźni wyróżniający się od innych turystów tym, że nie wracają do miejsc swojego zamieszkania, bowiem bilety wykupili tylko w jedną stronę. Zaraz po przybyciu do Wolnego Miasta Gdańska „turyści” zasilają szeregi sił zbrojnych. Czekają już na nich mundury w kolorze feldgrau, z wyhaftowanym na rękawach napisem „SS-Heimwehr Danzing”, czyli Obrona Krajowa Gdańska.
– Wiedzieliśmy, że ze statków niemieckich cumujących w basenach Stoczni Schichaua wyładowywany jest sprzęt i uzbrojenie wojskowe. Członkowie SS-Heimwehr, wprawdzie na obrzeżach miasta, ale właściwie bez żadnej konspiracji, odbywali ćwiczenia. Wieczorami natomiast budowali umocnienia militarne w sąsiedztwie granicy polsko-gdańskiej.

18 sierpnia gdańskim Długim Targiem defiluje półtoratysięczna brygada SS-Heimwehr pod dowództwem obersturmbaunführera Goetza. Wśród wiwatujących, rozentuzjazmowanych tłumów gdańskich Niemców defiladę przyjmuje gauleiter Forster.
– Postaraliśmy się, aby Gdańsk i jego mieszkańcy nie byli więcej bezbronni! – krzyczy Forster. „Der Danzinger Vorposten” informuje nazajutrz: „Po raz pierwszy od dwudziestu lat znowu wmaszerowały do Gdańska nowoczesne oddziały wojskowe”.

23 sierpnia, naruszając konstytucję Wolnego Miasta, Senat Gdański zatwierdza ustawę o mianowaniu Alberta Forstera głową (Staatsoberhaupt) Gdańska.
Umundurowani hitlerowcy organizują ostentacyjne przemarsze ulicami Gdańska. Wysoki Komisarz Ligi Narodów Carl Burckhardt wspominał po latach: „W Wolnym Mieście niemal codziennie przeciągały przed naszym domem kolumny paramilitarnych formacji. Młodzież hitlerowska śpiewała: «Dziś należą do nas Niemcy, a jutro cały świat»”. W ostatnich dniach sierpnia policja aresztuje większość komendantów Polskiej Tajnej Organizacji Wojskowej.

Informacje wywiadu polskiego o koncentracji wojsk niemieckich wzdłuż całej granicy z Polską skłaniają Naczelne Dowództwo WP do rezygnacji z planu interwencji w Gdańsku. 31 sierpnia dowódca armii Pomorze gen. dyw. Władysław Bortnowski dostaje telefonogram: „Kwatera Główna Korpusu Interwencyjnego, elementy pozadywizyjne (…) i 13 Dywizja Piechoty otrzymały rozkaz załadowania i odchodzą do dyspozycji Naczelnego Wodza. 27 Dywizja Piechoty oddana do dyspozycji dowódcy armii. Generał Skwarczyński ze ścisłym sztabem zamelduje się jak najszybciej w Naczelnym Dowództwie”.

Polska diaspora w Gdańsku nic o tym nie wie.
Witold Kledzik opowiada o losie komendanta kompanii Orzeł PTOW, kolejarza Piotra Teshmera:
– Był oficerem zawodowym. Kawalerem Orderu Virtuti Militari, w latach dwudziestych szefem Centralnej Szkoły Podoficerskiej w Pińsku. Kilka miesięcy przed wybuchem wojny Piotr Teshmer organizuje zabezpieczenie urzędów i instytucji polskich w Gdańsku. Sam dowodzi oddziałem broniącym Poczty Polskiej. Po kapitulacji, ranny, trafia do niewoli. 29 września sąd w Gdańsku skazuje go na karę śmierci. 5 października zostaje rozstrzelany wraz z wziętymi do niewoli pocztowcami.

Na liście osób przeznaczonych do internowania umieszczono także Witolda Kledzika. Hitlerowcy wiedzieli o jego działalności pozazawodowej, zwłaszcza w Polskiej Tajnej Organizacji Wojskowej i Związku Polaków.
– Zgodnie z rozporządzeniem Komisarza Generalnego RP w Gdańsku jak inni urzędnicy państwowi wywiozłem rodzinę, żonę oraz trzech synów (najstarszy pięć lat), do Polski. Zamieszkali u mojej matki w Solcu Kujawskim.

2 września wróciłem do Wrzeszcza. Przed wejściem do naszej klatki schodowej przywołała mnie z okna sąsiadka, z domu obok. – Niech pan nie idzie na górę, ostrzegła, bo hitlerowcy kilka razy już po pana byli. Uciekłem i noc spędziłem w jednym z budynków kolejowych. Nazajutrz otrzymałem w pracy specjalną przepustkę upoważniającą do chodzenia po torach oraz polecenie wyjazdu służbowego do Gdyni.
Kilka dni później rozpoznaje go gdański Niemiec i denuncjuje. Wraz z innymi zatrzymanymi czeka wiele godzin na przesłuchanie. Gestapowiec, przed którym staje, jest znużony długim dniem pracy.

– Jestem tłumaczem na dworcu, zatrzymano mnie wskutek nieporozumienia – blefuje Kledzik.
W tym samym czasie przesłuchiwany jest jego brat, który podaje do protokołu:
– Witek zginął podczas walk na Oksywiu.
Gestapowiec dekretuje: „nieboszczyk” i skreśla Witolda Kledzika z listy poszukiwanych.
– Na Pomorzu Gdańskim pozostać nie mogłem. 3 października, a więc w trakcie trwającej już na szeroką skalę akcji eksterminacyjnej kadry kierowniczej pomorskich Polaków, rowerem udałem się do Solca, by połączyć się z rodziną. Tam dowiedziałem się, że 5 września żona zginęła podczas ewakuacji. Synowie ocaleli tylko dzięki swojej babci, czyli mojej matce.

Pokój Witolda Kledzika to jakieś trzydzieści kilka metrów. Meble solidne, zabytkowe. Ściany przesłaniają regały z książkami i szafy wypełnione bezcennymi woluminami.
– Książek będzie ponad dwa tysiące egzemplarzy – zauważa mimochodem gospodarz i podaje do sernika pachnącą kawę. – Kawa, widzi pan, jest u mnie zawsze. Była nawet za Jaruzelskiego, kiedy brakowało wszystkiego. Oprowadzam wycieczki, a Niemcy za udzielane lekcje czasami dają mi dodatkową gratyfikację.

Skorowidz księgozbioru uporządkowany w dwudziestu jeden działach. Prócz książek dokumenty, bezcenne opracowania, maszynopisy, albumy fotograficzne.
Kustosz tego prywatnego minimuzeum opowiada o meandrach gdańskiej historii. Mówi fascynująco. Sam jest historią. Tak, człowiek-historia. Berlińczyk z urodzenia, gdańszczanin z miłości.

Witold Kledzik zmarł 7 listopada 1988 roku.

Zbigniew Branach

Lubię to! facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka