„it must be a joke, das muss wohl ein Witz sein”, takimi słowami podsumował wczoraj korespondent niemieckiego kanału informacyjnego NTV reakcje na Wall Street po przyznaniu Nobla Barackowi Obamie.
Decyzja z Oslo zamiast podnieść, obniżyła notowania pierwszego czarnoskórego prezydenta w USA. Nigdzie chyba nagość króla nie jest tak widoczna jak na własnym podwórku.
„Deficyt budżetowy nie był jeszcze tak wielki, dolar tak chwiejny i zadłużenie nigdy nie wzrastało w tak zawrotnym tempie jak teraz. Autorytet Obamy stacza się po równi pochyłej. Nad niczym nie panuje. Niczego nie dokonał. Czemu więc dali mu nagrodę i to… pokojową? Za to, że zawarł pokój z… Hillary Clinton?”, szydził, tj. relacjonował nowojorskie szyderstwa, niemiecki dziennikarz.
Parę godzin wcześniej na konkurencyjnym kanale N-24 leciała 50-minutowa dokumentacja pod tytułem „Droga do Białego Domu”, która miała być czymś w rodzaju dotychczasowej biografii Obamy. Film był świeżej daty. Nakręcony nie wcześniej niż przed paroma miesiącami. Był polany tak słodkim lukrem i jeszcze słodszą muzyczką, że poczułem niestrawność.
Od przeżyć we wczesnym dzieciństwie droga i cele amerykańskiego prezydenta były wytyczone. Wszyscy w jego otoczeniu to czuli. Jego ojciec był wspaniały i matka też była przeurocza. Mały Barack był wcieleniem dziecięcej dobroci i wrażliwości na krzywdy ludów III świata. Miał też wspaniałe, kolorowe rodzeństwo, każde o innym odcieniu skóry i z innego ojca, i jeszcze wspanialszych dziadków. Ojciec Baracka rzucił co prawda mamę, ale z porywu moralnego, żeby walczyć z nędzą w Afryce. O tym, że papa muzułmanin - latorośl zamożnej rodziny kenijskich kacyków - porzucił mamę Obamy dla paru młodszych żon, autorzy dokumentalnej laurki jakoś nie wspominali.
Zresztą i tak nie dało się tego oglądać. W podobnym stylu ochotnicze kamaryle lizusów produkowały kiedyś biografie Leninów, Stalinów i pomniejszych półbogów. Polityczne pochlebstwo chyba zawsze ma charakter ponadsystemowy, chciałoby się rzec – bizantyjsko-uniwersalny. Spełniający się w estetyce bicia pokłonów.
Do mojej głowy sączyły się nie obrazki z dokumentu filmowego, tylko rojenia chorego na umyśle Szatowa z „Biesów”. Tego samego, który zanudzał Stawrogina wypocinami o nadchodzącej erze człowiekoboga.
Wyłączyłem telewizor.
Ale dzisiaj na tym samym kanale N-24, kto wie czy nie pod wpływem negatywnych reakcji zza oceanu, decyzja komitetu noblowskiego wsparta została argumentem nie do odrzucenia.
„Tej nagrody, drodzy widzowie, nie przyznano prezydentowi Obamie”, mówiła z dramatycznym napięciem w głosie spikerka N-24, „…tylko nam wszystkim. To przecież od nas zależy, czy uda się uratować pokój na świecie, czy nie. Tak więc pomóżcie. Każdy z nas powinien poczuć się odpowiedzialny za pokój. Udzielmy właśnie teraz poparcia prezydentowi Obamie i jego błyskotliwym planom ocalenia naszej wspólnej przyszłości…”
No tak… przeleciało mi przez głowę, wreszcie mamy kogoś błyskotliwego w Białym Domu.
Ciekawe tylko, dlaczego jego błyskotliwe plany nie zyskują poparcia w Stanach Zjednoczonych? Czytałem bodajże w "Spieglu", że od przejęcia władzy 9 miesięcy temu Obama wygłosił 400 porywających przemówień. Poza tym niczego specjalnego nie dokonał. Nie rozwiązał żadnego problemu, nie wprowadził żadnej reformy, nie zawarł żadnego traktatu pokojowego.
Jeśli już zasłużył na przydomek „błyskotliwy”, to chyba tylko w kontekście zeszłorocznej kampanii do Białego Domu. Albo on, albo ktoś błyskotliwy z jego otoczenia, rzucił hasło „yes, we can” i wpadł na pomysł, aby urządzić zbiórkę pieniężną w Internecie. To wystarczyło, żeby wprawić w ekstazę tłumy na stadionach, przed telewizorami i w sieci.
Bez poparcia osłów z Internetu nigdy nie wygrałby wyborów. Tylko dzięki nim mógł zafundować sobie najdroższą kampanię prezydencką w historii Stanów Zjednoczonych.
Największa ekstaza, nawet po najdroższej kampanii, ma jednak to do siebie, że w końcu przemija.
I wtedy przychodzi otrzeźwienie. Okazuje się, że wzniosłość, rausz i zaklęcia nie mają żadnego przełożenia na świat polityki realnej.
Właśnie dlatego, że rausz przemija, a problemy zostają.
Pora, żeby wyznawcy „błyskotliwego” Obamy wreszcie otrzeźwieli.
Inne tematy w dziale Polityka