Świńska grypa od początku zakrawała na jakąś groteskę. Hiobowe wieści zza oceanu i zatrważające migawki w serwisach informacyjnych z Mexico City dziwnie nie pasowały do mikroskopijnej liczby ofiar. Kulały proporcje. Kwarantanną objęto w Meksyku 25 milionów ludzi i o ile mnie pamięć nie myli, nawet granica z USA miała być zamknięta…
Zejść śmiertelnych było na szczęście niewiele. Tam-tamy paniki bębniły mimo to nadal. Wprawiały światowe media w jakiś lunatyczny rezonans, który zdawał się kpić ze zdrowego rozsądku. Budzące grozę spekulacje nie schodziły z pierwszych stron gazet. Przemieniły się w górę, która jak u Horacego - po ciężkim porodzie powiła śmiesznie małą mysz. Ridiculus mus.
Pamiętam czerwcowy wieczór w klubie polskich nieudaczników na Acker Strasse w Berlinie. Adam Guzowski i Piotr Mordel rozdawali niemieckiej widowni maseczki przeciwko świńskiej grypie. Szydzili z histerii rozsiewanej przez WHO i media. Wieszcząc bliski koniec świata doprowadzali publiczność do paroksyzmów beztroskiego śmiechu.
Ja też się śmiałem. Wtedy wydawało mi się, że z tego można się tylko śmiać. Ale pomyliłem się. Świńskie widmo wróciło i nadal krąży po Europie. Dwa tygodnie temu oglądałem w programie telewizji ARD debatę na temat zagrożeń pandemią. Jeden ze sprawniejszych dziennikarzy niemieckich, Frank Plasberg, zaprosił do studio szefów koncernów farmaceutycznych i lekarzy. Była tam także publiczność. Głosowała, czy pójdzie się szczepić, czy nie.
Tylko nieliczni zapowiedzieli, że nie pójdzie. Resztę przekonały argumenty lekarzy-ekspertów, którzy dowodzili, że świńska grypa nie jest groźniejsza od normalnej, a poza tym leki mające jej zapobiegać nie są jeszcze sprawdzone.
Przedstawicielom koncernów puszczały nerwy. Nie dopuszczali do słowa oponentów i nawet grozili im, że będą mieli na swoim sumieniu miliony niewinnych ofiar. Do dzisiaj widzę ich złe twarze. Program Plasberga nazywa się „Hart aber fair”, co przetłumaczyć można – „Do granic bólu, ale za to uczciwie”. Wyliczono w nim, ile zarobi i ile już zdążyła zarobić branża farmaceutyczna na zakontraktowanych przez Berlin masowych szczepieniach. Jest ona od lat w jednym z największych kryzysów, ale właśnie dzięki świńskiej grypie wychodzi teraz na prostą.
Świńska apokalipsa spadła koncernom jak manna z nieba, skonstatował Frank Plasberg.
Jego program „Hart aber fair” wywarł wpływ na opinię publiczną. Nic dziwnego – ma jedną z największych oglądalności w Niemczech. Potwierdziły to sondaże. Gotowość poddania się opłacanym przez państwo szczepieniom zgłosiło raptem około dziesięciu procent Niemców. Jeszcze dwa tygodnie temu niemal każdy serwis informacyjny zaczynał się od budzącej niepokój wiadomości: Niemcy nie chcą się szczepić. I… co stanie się ze szczepionkami?
Zanosiło się na kolejny skandal. Szczepienia przeciwko świńskiej grypie poprzedziła długotrwała rozgrywka pokerowa między kasami chorych i rządem w Berlinie. Chodziło o miliardy – kto pokryje wydatki? Wypadło na Merkel. Szły wybory…
Teraz wygląda na to, że skandalu chyba nie będzie. Trend zaczął się zmieniać. Coraz więcej Niemców drapie się w głowę i dochodzi do wniosku, że może jednak lepiej się zaszczepić
Dlaczego?
Myślę, że górę wziął strach. Wiadomości o dramatycznym wzroście zachorowań na Ukrainie docierają także nad Szprewę.
Z zasady staram się odnosić nieufnie do teorii spiskowych, ale nie mogę zapomnieć tych wykrzywionych złością twarzy, które widziałem w programie Plasberga.
Być może epidemia na Ukrainie ma więcej wspólnego z bojkotem szczepień w Niemczech, niż nam się wydaje? Jakby nie było, chodzi prestiż branży farmaceutycznej…
Wysłanie paru nosicieli (próbówek) z zarazkami świńskiej grypy do Lwowa byłoby dziecinnie proste. Pewnie zapyta ktoś, dlaczego do Lwowa, a nie na przykład do Krakowa albo Warszawy?
Może dlatego, żeby epidemia nie dotarła do Niemiec? I jednocześnie wzbudziła tyle niepewności, żeby akcja szczepień odbyła się bez niepotrzebnych zgrzytów...
Inne tematy w dziale Polityka