1
Dokładnie 43 lata temu – czwartego marca 1967 – wyskoczył z okna na drugim piętrze Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Miał zaledwie dwadzieścia lat. Mimo szczenięcego wieku był już w pełni dojrzałym artystą, którego otaczała aura niebywałego talentu i niezwykłości. Wzbudzał emocje i oczekiwania. Miał wielu wielbicieli, których, gdyby udało mu się przeżyć tamten wieczór, zapewne by nie rozczarował, choć ci, którzy znali go lepiej, uważali później, że wszystko, co robił i czego dokonał, zapowiadało katastrofę, do której doszło wtedy.
Po śmierci wpisano go do rejestru tak zwanych poetów przeklętych. Był tam już Andrzej Bursa, później dołączył do tego zgromadzenia także on, a potem Rafał Wojaczek i Edward Stachura. Znalazłoby się tam pewnie miejsce także dla Marka Hłaski, który też był przeklętym poetą, mimo że nie zostawił po sobie wierszy. Honorowe członkostwo należałoby się Andrzejowi Wróblewskiemu, jednemu z najgenialniejszych malarzy polskich, który z nich wszystkich zginął najwcześniej.
Jego śmierć była jak jego obrazy, na których malował ofiary tortur i egzekucji z powykręcanymi kończynami w stawach. Spadł w przepaść w Tatrach koziołkując po stromym zboczu i nie wypuszczając do końca z zaciśniętych dłoni ołówka i bloku rysunkowego. Przez parę godzin tłumy niedzielnych spacerowiczów przewalały się leniwie koło siedzącego przy szlaku turystycznym młodego człowieka z nieco może za bardzo przechyloną na bok głową. W ręce miał ołówek i wyglądał, jak gdyby nadal coś rysował. Nikt z przechodzących nie zdawał sobie sprawy, że był już na tamtym świecie. Z blokiem rysunkowym nigdy nie rozstawał się także „Szymon”, który Wróblewskiemu miałby na pewno wiele do powiedzenia.
Każdy z nich mógł dożyć naszych czasów.
Przypadkiem poznałem kiedyś jednego z uczestników studenckiego bankietu na ASP, na którym w przepaść spadł „Szymon”. Przekonał mnie, że jego skok był dziełem przypadku i że poeta jedynie pośliznął się na parapecie okna. Jego zdaniem „Szymon” mógł przeżyć. Popisywał się takimi wyczynami ponoć już wcześniej, o czym przypomniano sobie po jego śmierci. Będąc w liceum wyskakiwał parę razy z balkonu na drugim piętrze. Był bardzo sprawny fizycznie i lądował na chodniku jak kot, który spada zawsze na cztery łapy. Robił to, żeby zagrać na nosie swojemu despotycznemu ojcu, kiedy ten zamykał go na klucz w mieszkaniu.
W 1967 kota opuściło szczęście. Do feralnego poślizgu na parapecie doszło w pałacowych pomieszczeniach ASP, gdzie piętra są wyższe niż mieszkalnych w kamienicach. Wypadł z okna w trakcie zwołanej w pośpiechu imprezy, którą z własnej kieszeni zafundował kolegom z roku. Miał powody, żeby świętować. Parę dni wcześniej sprzedał jeden ze swoich obrazów hojnemu kolekcjonerowi. Parę dni wcześniej albo później dostał list od Grochowiaka, wówczas szefa działu poezji w „Kulturze”. Turpista Grochowiak gratulował studentowi talentu poetyckiego i zapowiadał druk jego wierszy. Ukazały się już po skoku „Szymona” w przepaść.
Oto one. Debiut wkraczającego w życie poety zza grobu.
***
biegnę do ciebie po mokrej trawie
jest bardzo zielona i mokra
idę w pokorze najcichszej
wąską miedzą granatowym borem
i oto idę szerokim gościńcem
gdy anielskie chóry w leśnej katedrze
głoszą zmartwychwstanie słońca
biegnę do ciebie łyskajacym morzem
a wędrujący helios wznosi skwarną grzywę
nad Jesieninem
Ta alpejska wódka powiała fiołkiem
smagnęło przełyk górskim powietrzem
bo rozcieńczona alpejskim potokiem
co mroźną pianą pryska na wietrze
Pijmy, najmilszy, jeszcze jedną duszkiem
a ja popatrzę przez zielone szkło
zieloną murawą przemokną spodnie
rozsłoneczni się nostalgia jak dzwon
Ech, Jesienin, Jesienin, mój brzozowy Jesienin
przynieś jabłka w malowanej skrzyni
nam za mało złotej matki-jesieni
plujmy życiem jak pestką od dyni
Myślę, że tych wierszy nie trzeba nawet komentować. Trzecim z nich, który ukazał się w „Kulturze” był napisany w 1964 roku „Obrazek z Watteau”. Załączam do niego minikomentarz Włodzimierza Holsztyńskiego, którego metoda interpretacji poetyckiej bardzo mi odpowiada. Jego analizę „Obrazku z Watteau” znaleźć można na internetowym forum dyskusyjnym poetów RYNSZTOK. Holsztyński też pisze poezję, choć na ile zdołałem się zorientować, jest profesorem matematyki. Wynalazł liczący się procesor, który popchnął do przodu technikę komputerową. Mieszka w Kalifornii. W młodości znał „Szymona”. Być może chodził do tego samego liceum im. Marii Konopnickiej, gdzie rysunku uczył profesor Szadeberg. Szadeberg znany był z tego, że kolekcjonował rysunki swojego najbardziej utalentowanego ucznia, Włodzimierza Szymanowicza. Powtarzał wszystkim, że kiedyś będą miały swoją wartość…
Holsztyński napisał kilka ważnych notatek o „Szymonie”, które przytoczę później. Jestem przekonany, że jego analizy nie miałyby takiej klasy i głębi, gdyby sam nie był poetą.
obrazek z Watteau
Klawesyn przypomniał chwilkę z Watteau
gdzie bachanalia dworskie wśród klonów
Damom aż zmarzły paluszki bo chłód
W konwersacyjej nie brak urzeczeń
Nad złotą łąką w pierwszym słońcu co
zatopiona w stawie wśród łabędzi
Nad złotą łąką w pierwszym słońcu co
zatopione w stawie wśród łabędzi
Miedzią migoce w wyobraźni mej
klonowy liść w kamiennym pucharze
klonowy liść w kamiennym pucharze
w parku szelestach obrazek z Watteau
„Wiersz Szymanowicza jest niezwykły w każdym wymiarze:
– malarsko! … … … … malarsko!
– przeuroczy opis sceny towarzyskiej
– równie uroczy glos narratora, zdystansowany, lekko rozbawiony ale pełen cieplej sympatii dla przedstawionej sceny.
– humanizm, historyczna sztafeta, podziw i oddanie hołdu artyście z przeszłości.
– piękny język i pełna dojrzałość artystyczna.
Światło i wizualność połączona jest harmonijnie z innymi zmysłowymi wrażeniami, jak dźwięk (klawesyn, miedź) i ciężar materii (miedź, klonowy liść, kamienny puchar; powtórzenie w trzeciej zwrotce zwiększa ciężar). Pierwsze dwie zwrotki są lekkie, bo dotyczą sceny zewnętrznej. Ostatnia jest ciężka, bo dotyczy narratora, jego głowy. Ostatni, najostatniejszy akcent znowu jest lekki – idealna kompozycja (nie skupia się na narratorze).
Druga zwrotka ilustruje użycie powtórzenie z wariacją (jako środek artystyczny powtórzenie dokładne jest kroplą w oceanie możliwości powtórzenia niedokładnego). Szymanowicz za cenę zmiany jednej jedynej literki – zatopiona versus zatopione – zafundował nam dwa piękne obrazy. Pokrewne, ale zmiana akcentu czyni je kompletnie rożnymi malarsko. Jedna literka wystarczyła, żeby powtórzenia nie odebrać jako powtórzenia; druga para linijek środkowej zwrotki czyni wrażenie równie świeże jak pierwsza para, może jeszcze bardziej. Po czym następuje nowe, nostalgiczne powtórzenie w zwrotce ostatniej.
Nastrój wiersza zmienia się delikatnie wraz ze strofkami, od przywitania do pożegnania.
Prostota wiersza Szymanowicza nie powinna mylić. Jest ona tego utworu wielkim plusem. Mogą i być może będą się na tym wierszu uczyć poezji pokolenia poetów.
Przypomnę daty. Antoine Watteau: urodzony 10 X 1684, zmarł 18 VII 1721.”
2
Ale wracam do śmierci „Szymona” sprzed czterdziestu trzech lat. W tym dniu dwudziestoletni poeta płynął na wznoszącej się fali, może nawet łopotał skrzydłami jak ptak, który bez wysiłku wzlatuje do góry i pokonuje przestworza. Kto wie, czy nie dlatego tak łatwo przyszedł mu ten skok? Mogę sobie wyobrazić, jak wielka przepełniała go radość życia. Ile było w nim energii i pewności siebie. Tym większym szokiem musiał być finał tamtego wieczoru dla jego najbliższych. Przede wszystkim dla matki, którą bardzo kochał. Niezwykle wrażliwą, dystyngowaną kobietę o arystokratycznej urodzie upamiętnił w swoich najlepszych obrazach i szkicach.
Tamtego wieczora świętował pierwszy wielki sukces, który tak jak całe jego krótkie życie miał w sobie coś baśniowej przypowieści. Nie zdarza się bowiem prawie nigdy, aby obrazy nieznanego na rynku sztuki studenta drugiego roku malarstwa – nawet w takim kraju, jakim był PRL – znajdywały szczodrych nabywców...
Po jego śmierci matka żyła w przekonaniu, że padł ofiarą zawiści. Uważała, że przez okno wypchnęli go koledzy ze studiów, którzy nie mogli darować mu sukcesów i talentu. W owych czasach w modzie było malarstwo abstrakcyjne i „Szymon” na pewno psuł atmosferę na studiach. Drażnił wyznawców nowej sztuki swoją odmiennością, która przejawiała się między innymi w jego umiłowaniu dla mistrzów holenderskiego renesansu.
Zrozpaczona kobieta szukała odpowiedzi. Znalazła świadków w domu na przeciwko, którzy obserwowali przebieg zajścia. Potwierdzili, że w oknie, z którego wypadł jej ukochany syn, widzieli szamotaninę. Nie wiadomo, czy napisała powiadomienie do prokuratury, ale na pewno nosiła się z takim zamiarem. Tłumaczyła wszystkim, że nie może być mowy o samobójstwie w pomieszczeniu, w którym bawi się kilkadziesiąt osób.
Wszystko rozegrało się jednak prawdopodobnie inaczej. Z tego, co mówił mi naoczny świadek, który mógł z bliska obserwować przebieg zajścia, szamotanina wzięła się z tego, że paru kolegów chciało zapobiec nieszczęściu. Walczyli o jego życie, ale „Szymon” wyśliznął się z rękawa marynarki, za którą usiłowali go złapać.
Mówiono mi, że „Szymon” bywał przekorny i lubił prowokować otoczenie. Podobno już wcześniej zdarzało mu się stawać w oknie i grozić, że jeśli wybrana przez niego osoba nie spełni jego życzenia, wyskoczy. Pociągała go gra z lękami innych. Szczególnie kiedy widział je w oczach dziewcząt, które znał ze studiów. Jeśli nie umówisz się ze mną, wyskoczę przez okno. Będziesz mnie miała na sumieniu.
Tamtego wieczora pośliznął się. Stracił równowagę i już jej nie odzyskał. Spadając przebił szklany dach pracowni rzeźbiarskiej. Być może przeżyłby ten upadek, gdyby nie uderzenie głową w stojącą tam rzeźbę.
Śmierć była filmowa i literacka zarazem. Była uderzająco podobna do wymuszonego przez wrogie otoczenie skoku monsieur Trelkowskiego z ”Lokatora”– jednego z najlepszych filmów Polańskiego. Osnuty na wątkach opowiadania Topora „Lokator” powstał w Paryżu w niecałe dziesięć lat po skoku w przepaść „Szymona” w Warszawie. Trelkowski też skakał z okna na drugim piętrze spadając także na szklany dach i to dwa razy. Światowej sławy reżyser nie byłby pewnie sobą, gdyby nie kazał bohaterowi filmu, w którego się wcielił, powtórzyć tego skoku.
Po Szymanowiczu została garść wierszy, pewnie tak samo niewiele obrazów i być może trochę więcej szkiców, które nawet jeśli dotrwały do naszych czasów, to leżą pokryte kurzem i zapomniane na strychach albo w piwnicach. Do piwnic zeszła też pamięć o „Szymonie”, który czeka, być może, jak bezcenne renesansowe malowidło z jego „piwnicznego” wiersza „sztafaż zimowy”, na ponowne odkrycie.
sztafaż zimowy
Nie trap się kolego nudnym rytmem godzin
Od dziś rozpocznij wycieczki do piwnicy
Masz tam — przykładowo — film śniegu wśród gałęzi,
A za groblą na stawie brunatne breughelki
Tułają się po tafli na drewnianych łyżwach.
O tak, wieczorową porą w holenderskiej wiosce
Pykają wysokie kominy suchą mgiełką.
I grzeją skostniałemu Bogu krasny nochal
Nad szklanym strumieniem dojrzysz owcę, kurę, gęś
i czterech zbłąkanych ślepców za krzywym drągiem
Zawisłych siną girą nad przepaścią in blue,
Wyciągnij drabinę, zdmuchnij świecę, przymknij drzwi
Pomyśl chwilę — biały sztafaż w głupiej piwnicy.
Bardzo lubię ten wiersz, jak i szkic o nim, jaki napisał Holsztyński. Na uwagę zasługuje jego domysł, że Szymanowicz, kiedy pisał o Breughlu i piwnicy, odwoływał się do podziemi Biblioteki Narodowej na Koszykowej – jedynego dostępnego dla niego miejsca, w którym mógł spoufalić się z malarstwem wielkiego Holendra. Nie zgadzam się z Holsztyńskim tylko w jednej sprawie.
Moim zdaniem we fragmencie, w którym mowa jest o czterech zbłąkanych ślepcach zawisłych nad przepaścią, anglicyzm in blue nie ma nic, ale to nic wspólnego z zaśmiecaniem języka. Jestem przekonany, ze dla „Szymona” słowo to, właśnie w jego angielskim brzmieniu „in blue” kojarzyło się wzniośle z „błękitną rapsodią” Gershwina, czyli z „Rhapsody in Blue”, która mogłaby być idealnym komentarzem muzycznym zarówno do „białego”, czy też może raczej „białobłękitnego sztafażu”, jak i do obrazu Breughla.
Ale teraz cytuję świetnie napisany komentarz Holsztyńskiego:
Dobry wiersz nagradza czytelnika już za pierwsze przeczytanie bez wgłębiania się w znaczenie utworu. "Sztafaż zimowy" daje czytelnikowi obraz zwykłej ciemnej piwnicy – piwnice są z założenia zwykłe i ciemne – a w niej bajkowy obraz zimowej wioski holenderskiej – zwykłe piwnice w polskich wierszach są z założenia polskie. Utwór stwarza dla nas swój własny świat.
Gdy czytelnik skupi się lub przeczyta go ponownie, to zauważy swojsko użyte, można powiedzieć intymne, ale dziwne słowo breughelki – właśnie, z malej litery i zdrobnione. A więc chodzi o obrazy słynnej rodziny holenderskich malarzy Breughli (najsławniejszy z nich, Pieter Breughel senior, literę "h" w nazwisku opuszczał). Wiersz nie jest jednak opisem obrazów. Przemieszcza nas raczej bezpośrednio do holenderskiej wioski epoki renesansu, w której malarze występują jako do pewnego stopnia swojskie, ale i tajemnicze, brunatne breughelki:
A za groblą na stawie brunatne breughelki
Tułają się po tafli na drewnianych łyżwach
.
Twórcy świata, który stworzyli, stali się jego drobnym elementem. (Zwróćcie też uwagę na detal "drewniane"). Pod koniec utworu świat marzenia zostaje odcięty od świata realnego piwnicy, staje się autonomiczny:
Wyciągnij drabinę, zdmuchnij świecę, przymknij drzwi\
Bajkowy świat jest oprawiony w polemiczna ramkę. Pierwsze dwie linijki utworu są wyzywająco melodyjne, jakby prosiły się o adaptacje do jakiejś popularnej piosenki w stylu nieco peerelowskim. Prawdopodobnie cały wiersz dałby się zaśpiewać. Autor zwraca się w tych dwóch linijkach do rówieśników, używając pewnego głosu, który w PRL-u był częsty przy wszelkich na wpół formalnych, niekomunistycznych – lub nie do końca komunistycznych okazjach. Chodzi oczywiście o zwrot "kolego", używany także czasem protekcjonalnie przez starszych do młodszych, a czasem także dla fanfaronady, tak jak tutaj. Ton tych dwóch linijek tez jest z lekka pozytywno-peerelowski.
Przy okazji wspomnę, że Włodka wiersze są apolityczne. Jeżeli maja wydźwięk polityczny, to tylko poprzez swoja niezależność, co nie było szczególnym wyczynem w Polsce, która jak na kraj komunistyczny była w owym czasie dość liberalna – zwłaszcza w sferze prywatnej, towarzyskiej. Np. u Okudżawy efekt normalności jako opozycji do komunizmu miał silniejszą wymowę, gdyż w Sojuzie komunizm był o wiele bardziej wszechobecny, także w literaturze, tej publikowanej, i w oficjalnych piosenkach. Włodka poezja po prostu jest świadkiem swojego czasu.
Polemiczny ton utworu, zresztą lekki, powraca w ironicznej ostatniej linijce:
Pomyśl chwilę – biały sztafaż w głupiej piwnicy.
Chodzi o słowo " głupiej". Strony "sporu" są tak nierówne, że ta polemika nie jest żadną dyskusją, lecz wyłącznie oryginalnym środkiem artystycznym, który pozwala stworzyć kontrast, pozwala na wprowadzenie oprawy dla klejnotu na zasadzie kontrastu. Goły opis holenderskich obrazów, nawet gdyby połączony był z piwnicą, nie dałby podobnego efektu. Potrzebny był Włodka precyzyjny kunszt jubilera.
Zauważmy, ze sama perła, czyli część główna – środkowa – wiersza ma, jak na perłę przystało, pewną domieszkę, "zanieczyszczenie" ze świata rzeczywistego – bliższego autorowi świata polskiego, zamiast dawnego, holenderskiego – a mianowicie gwarowe określenie nogi „gira” – mawiało się tez na nogi gice. Przy tym to nieokrzesane słowo, plus dodatek z angielskiego (jakby językowego zaśmiecenia, przypominające o chłopaczkach biorących udział w polemice z ramki wiersza), jest częścią pięknie melodyjnego wersu:
Zawisłych siną girą nad przepaścią in blue,
To z grubsza tyle o stronie artystycznej tego pięknego wiersza, który tak niesamowicie wprowadza czytelnika w świat dawnych obrazów namalowanych przez holenderska rodzinę Breughli.
Wspomnę jeszcze o warunkach, w jakich ten utwór powstał. Włodek kilka dni w tygodniu chodził do biblioteki, chyba do Biblioteki Narodowej na Koszykowej – przy Placu Konstytucji już tam tej biblioteki nie ma – a prawdopodobnie do więcej niż jednej. Chodził, żeby godzinami systematycznie studiować obrazy mistrzów na podstawie reprodukcji. Wnioskuję, ze dział reprodukcji był na dole, pod poziomem ziemi, czyli "w piwnicy". Biblioteka przemieniła się w utworze w piwnicę . Czy mógłby ktoś potwierdzić (lub obalić) mój domysł, że reprodukcje znajdowały się pod ziemią?
Jeszcze raz popatrzmy na ten dwuwers ze sztafażu:
A za groblą na stawie brunatne breughelki
Tułają się po tafli na drewnianych łyżwach
Kryje się w nich niezwykła, niezwykła poezja. Wielcy artyści, którzy po wiekach stali się dla nas abstrakcją bardziej niż żywymi ludźmi, w wierszu stają się zwykłymi, dawnymi Holendrami. Włodek cenił ich ogromnie, ale i tak nie przeszkodziło mu to przedstawić ich ciepło, po swojemu, tak jak przedstawiał też często ludzi mu współczesnych – jako ludzików, których można z nieustająca ciekawością obserwować, przekrzywiwszy głowę, mrużąc nieco oczy, i w zapomnieniu aż wystawiając czubek języka na zewnątrz.
Brunatne breughelki z wiersza są małe w obliczu Boga, i zagubione wśród owiec i ślepców. Przypominają się dawne wiersze chińskie. Tam ludzie byli zagubieni wśród ogromnych gór, wielkich rzek, olbrzymiej populacji, dalekich dystansów, długich wojen...
Breughelki kołują po lodzie, a potem namalują staw, a na nim breughelki, kołujące po lodzie, które namalują... ? Szymanowicz naturalnie i z lekkością uzyskał efekt nieskończonej iteracji, niezauważalnie niemal.
Można tymi dwoma wersami i całym utworem napawać się bez końca, wciąż radując się nowymi odkryciami.
3
Rok temu surfując po sieci natknąłem się na „list pośmiertny Szymanowicza”, który napisał w jego imieniu poniekąd Holsztyński. List był zapewne spontaniczną reakcją na głupkowate zaczepki jakiegoś internetowego trolla, który uważał, że Holsztyński nie ma prawa pisać o poezji Szymanowicza, ponieważ nie nabył do niej praw autorskich. Idiotów, szczególnie w sieci, nie brakuje, ale kiedy czytałem ten list, poczułem na plecach ciarki. Z innych źródeł wiedziałem bowiem, że nie był on wcale, jak mógłby ktoś mniemać – oparty na fikcji. Szczegóły, które się w nim znalazły – włącznie z nieprawdopodobną historią o szkicu nagrobka (jego reprodukcję widziałem w tomiku wierszy Szymanowicza) – są jak najbardziej zgodne z prawdą
Od siebie dodam, że ojciec „Szymona” skończył ze sobą w trzy lata po skoku syna w przepaść. Jadwiga Szymanowicz, matka poety, rzuciła go, on zaś po jej wyjeździe za granicę nie wytrzymał samotności. Był kimś z gruntu odmiennym od swojej wrażliwej żony pianistki i utalentowanego syna, który go nie znosił i w swoich dziecięcych rysunkach przedstawiał jako satyra. Być może był satyrem, ale on także miał swoją wrażliwość. Odkręcił kurek gazu w tym samym mieszkaniu, z którego „Szymon” wyskakiwał kiedyś z balkonu. Mimo że często gnębił własnego syna, którego nieraz wyzywał od półgłówków i pomyleńców, starannie uszczelnił watą drzwi od pokoju, w którym poukładał wszystkie jego obrazy.
Nie chciał, żeby wybuch, z którym należało się liczyć, doprowadził do ich unicestwienia...
Poniżej zamieszczam list zza światów poety oraz wspomnienie o nim jego przyjaciela Holsztyńskiego, który zatytułował je „Szymon”.
List pośmiertny Włodzimierza Szymanowicza
"Mój ojciec zmarł wkrótce po mnie. Moja mama szereg lat później w Szwecji, dokąd wyemigrowała z moim młodszym bratem Markiem. Na koniec zmarł tragicznie Marek. To cała moja bliska rodzina.
Marek odwiedzał Polskę i pozostawił po sobie dziecko na wsi, chyba córeczkę. Dziś musi być dużą panną. Gdyby dobrzy ludzie ją odnaleźli, to niechby miała prawa do mojej sztuki i do wierszy. Nie jestem prawnikiem. To jest tylko moja propozycja. A moje wiersze niech się ukazują w portalu tak jak innych, czysto, bez automatycznej otoczki komentarza, którego celem byłoby spełnienie wymagań prawnych.
Gdy miałem 14 lat, to narysowałem swój nagrobek (rysunek "wizja") i napisałem:
Wł. Szymanowicz
żył lat dwadzieścia
zmarł tragicznie
I przypadkowo tak się stało. Śmierci ani nie planowałem, ani nie chciałem, ani sam specjalnie się nie zabiłem (wbrew temu co ludzi gadali, a nawet gdzie niegdzie wydrukowali). Więc nie wpadło mi do głowy, żeby myśleć o "udostępnianiu" i innych prawnych konsekwencjach mojej śmierci. Mnie jest już WSZYSTKO wszystko jedno. Jeżeli jakiś prawnik pozwie mnie do sądu, to się specjalnie tym nie przejmę."
„Szymon”
Szymon pił i palił od dziecka. Psychiatrzy mu się na nic nie zdali. Sam się ratował jak mógł. Wysoki, przystojny, udał się do Jasińskiego, na kulturystykę. Zostawił po sobie obrazy, ryte w linoleum, widać piwnicę, osiłki na ławkach, mocujące się z ciężarami.
Na innym nocna scena, oponujących w drzwiach ktoś wyraźnie musi wypychać z baru, po schodkach, na ulicę; a ten pijak, z przedramieniem przydepniętym do chodnika czyimś butem, ma prawdziwą o to pretensję – nno jak to tak? no jakże? no co?!
Podwórko też nie pomagało na nerwy. Chłopaki chodzili z brzytwami w kieszeni. Szymon też się z brzytwą nigdy nie rozstawał, aż dopiero pod koniec życia, gdy brzytwę sprzedał mojemu przyjacielowi.
Krytycy potem traktowali tę brzytwę jako środek artystyczny w wierszu. Szymonowi na nerwy nie pomagała. Był odważny, ale żył w strachu. Spotykał tego, któremu zrobiono (z ust) "królika". Ciężko dziecku. Czasem jednak brzytwa przydawała się.
Szymon szkoły nie cierpiał. Miał ostry humor i oko, po latach brał ołówek w lewą rękę (w rękę, nie w palce) i jedną kreską oddawał profil, czy co tam, nauczyciela. Gdy narysował karykaturę w pięć sekund, to można było z niej dowiedzieć się o charakterze modelu więcej niż samemu na niego patrząc sto lat. A na Mazurach chłop wyrwał kół z płotu i gonił Szymona, tak się chłopu własny wizerunek w wykonaniu Szymona spodobał.
Szymon szkoły nie cierpiał. Miał ostry humor i oko, na ogół go nie lubili. Ale na potańcówki chodził. Podpuszczali go, żeby pokazał się, skoro taki kulturysta. Jasiński powiedział, żeby ściągać koszulę i Szymon ściągał, chcą to niech patrzą. Jakiś palant wciąż się go czepiał, skory do bójki z kulturystą, przed dziewczynami. No to go Szymon zaprosił na zewnątrz. Pokazał mu brzytwę i palant się odpalantował.
Także Akademii Szymon nie lubił, mimo że co roku kolekcję studenckich obrazów na korytarzu otwierały jego. W szkole, międzynarodowy konkurs "Afryka w oczach dziecka" też wygrał. Szczupła Murzynka pod ciężkimi palmami, to była jego przystojna matka, wcale nie Murzynka.
Szkoda, że nie docenił środowiska sztuki, jakie by nędzne nie było. Poeci w ogóle go nie chcieli zauważyć. Zmarł nim skończył Akademię. Wiersze matka wyszukała, jeden jako tekst do piosenki wygrał pierwszą nagrodę w konkursie ogólnopolskim, ale on już piosenki nie usłyszał. Więc wiersze w końcu mu (matce?) opublikowali. I tyle dobrego. Matka zmarła, a wiersze idą w zapomnienie. Najlepsze wiersze jego pokolenia.
Raz lub dwa nazwano go (pośmiertnie) pionierem, głosem pokolenia, przydali mu ideologię artystyczno-pokoleniową. Jak z tą brzytwą. A był sobą i tylko sobą. Jego wiersze są ponadczasowe.
Byłem niedawno w Warszawie, i na podwórku, gdzie mieszkał. Nawet się nie zmieniło. Takie jeszcze sprzed drugiej wojny światowej. Krok na zewnątrz i już trudno dostrzec ślad po Szymonie, choć schodził ulice o każdej porze. Gdyby dalej chodził, może byłyby te same.
Wszyscy nazywali go Szymon. Ja go nazywałem inaczej, tak jak się naprawdę nazywał. Znałem go. Szkoda że tak mało. "
4
W dwa lata po śmierci Szymanowicza ukazał się w skromnym nakładzie 1500 egzemplarzy tomik „Zaproście mnie do stołu”. Tytułowy wiersz wszystkim chyba coś jeszcze mówi. Na początku lat siedemdziesiątych muzykę do niego napisał zmarły niedawno Henryk Alber. W roku 1974 – czyli w siedem lat po śmierci poety, piosenka pod tym samym tytułem zdobyła główną nagrodę na festiwalu w Opolu. Śpiewała ją znakomicie Elżbieta Wojnowska i była to chyba jej najlepsza, mimo wielu późniejszych, interpretacja. W finałowym koncercie śpiewało ją wspólnie z laureatką parę tysięcy osób – wszyscy uczestnicy festiwalu, którzy wyszli na scenę i cała widownia.
Trudno chyba sobie wyobrazić wspanialsze requiem dla poety. Jego matka już tego nie doczekała. Na koniec zacytuję jeszcze słowo wstępne Edwarda Stachury do wspomnianego wyżej zbiorku poezji Szymanowicza „Zaproście mnie do stołu”. Tomik ukazał się jako suplement do studenckiego czasopisma „Orientacje”.
Jest to chyba jedno z bardziej niesamowitych pożegnań albo wyznań, jakie zdarzyło mi się czytać:
WIELU JUŻ PRZESTAŁO ŻYĆ
Chcę powiedzieć kilka zdań o wierszach pewnego chłopaka, a jakoś ciężko, niezręcznie mi jest zacząć mówić o tym wprost. Od pierwszych słów. Prosto z mostu, jak to się mówi. Prosto z mostu nad przepaścią, w którą wpadł Niżej Wymieniony – tragicznie zmarły Włodzimierz Szymanowicz – Wyżej Wymieniony. Bo tak się nazywa ten chłopak. Czytam jego wiersze, które tu na moście zostawił – przejmujące są.
Są ludzie ze skórą twardą jak naturalna kolczuga, są ludzie z pancerzem wszelkiej obojętności, są ludzie w zbroi wielkiej nieludzkiej okrutnej mądrości, są ludzie skryci: za węglem, za czyimiś plecami, za różnymi parawanami i są nadzy w otwartym polu, z sercem na dłoni, jak to się mówi precyzyjnie. Szymanowicz jawi się w swoich wierszach najczęściej właśnie nagi, bezbronny, z sercem na dłoni, jak to się mówi bardzo precyzyjnie, czasami błyśnie mu w ręku brzytew jak w wierszu "z ostateczną satysfakcją poczekam na potem", niekiedy strzyka przez zęby sarkazmem jak w wierszu "Łazi kanciasty", nagle wkłada na głowę łobuzerski, uczniowski kaszkiet, kiedy indziej przebiera się w jeszcze inny strój. Najczęściej jednak jest w swoich wierszach nagi z sercem na dłoni, taki, jakim chyba był w swoim krótkim dwudziestoletnim życiu. Bo tyle zaledwie przeżył lat. Dwadzieścia. Jak na to, żeby umrzeć, to trochę nazbyt młody wiek.
Tak myślę, że zabiła go wrażliwość, której miał za wiele. Przelewał ją na papier, przelewał ją na płótno (był malarzem – studentem ASP), ale widocznie te ujścia okazały się niewystarczające. Tak myślę, że oczywiście zabiła go wrażliwość tak, jak zabiła wielu innych. A jeszcze wielu innych wisi na włosku. Trochę wrażliwości, nawet dużo wrażliwości jest darem nad darami. Za dużo wrażliwości jest przekleństwem. Nazywajmy rzeczy po imieniu. To jest nóż na gardło.
Czytam wiersze Szymanowicza co jakiś czas podnosząc głowę znad kartek tak, jak to się dzieje zawsze, kiedy się czyta prawdziwie przejmujące słowa. Czyli wyrazy. Przychodzi mi teraz na myśl jednowersowy wiersz Michela Degny. Jedna zapisana linijka na dużej białej stronie:
BEAUCOUP DÉJÀ CESSÈRENT DE VIVRE
"wielu już przestało żyć"
Oczywiście można by napisać inny jednolinijkowy wiersz. Na przykład:
Wielu w tej chwili wesoło przychodzi na świat.
Ale jednak:
Ale jednak: ciepłe nasze oddechy, którzy teraz żyjemy, i zimne teraz oddechy wszystkich, którzy żyli, mieszają się ze sobą, całują i płyną razem po utartych szlakach, magistralach i wszystkich dzikich rubieżach, cudnych manowcach czasu i przestrzeni. To jest wiatr, nurt żywota.
EDWARD STACHURA
Na koniec link do niestety nienajlepszego wykonania piosenki „Zaproście mnie do stołu” Elżbiety Wojnowskiej z 1974 roku.
http://www.youtube.com/watch?v=1gjVzT9x-JU
P.S.
Powyższy szkic zamieściłem równo rok temu w mocno zmienionej formie na portalu „Kontrowersje”, gdzie udzielałem się wówczas pod innym nickiem.
Inne tematy w dziale Kultura