Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński
90
BLOG

Dekalog vs propaganda

Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński Społeczeństwo Obserwuj notkę 0
O czym myśleć można w Święta Wielkiej Nocy? Ja miałem najlepsze chęci by było to coś fajnego i pozytywnego. Myślałem, że mi się uda. A potem obejrzałem w telewizorni jeden wywiad. Poczytałem też trochę wypowiedzi tzw. autorytetów i głosu ludu. No i napisałem co poniżej. Tekst może być widziany jako trochę (ale tylko trochę) kontrowersyjny, więc ludziom o ustabilizowanych poglądach czytania nie doradzam.


Wolna wola
Święta u większości z nas generują jakieś refleksje. Przywołują wspomnienia, konfrontują je z aktualną rzeczywistością, czasem pobudzają do przemyślenia spraw, których bez Świąt pewnie w ogóle byśmy nie zauważali. Bywa, że i do samooceny, która w tym szczególnym czasie ociera się i o ocenę naszego stosunku do innych ludzi i pytanie o to co właściwie za pożytek mają oni z naszego istnienia. To bardzo intymna sfera i włażenie w nią nawet w najlepiej wyczyszczonych butach nigdy chyba nie jest pożądane. Wiara pozwala z jednej strony na pewien luksus (Bóg jest miłosierny), ale bywa też obciążeniem (nie byłem dostatecznie dobry). Fajnie jest schować się tu za  kłopoty z rozumieniem „wolnej woli”, której istnienie większość z nas jakoś „podskórnie” akceptuje, ale której tzw. racjonalna analiza prowadzi właściwie nieuchronnie do negacji jej istnienia (zob. wątpliwości  Ojców Kościoła czy np. książeczkę Schopenhauera „O wolności ludzkiej woli”) i usprawiedliwienia wszelkich naszych draństw. No bo w końcu „Jakiegoś mnie Panie Boże stworzył, takiego mnie masz”; wszystkie składające się na moja „wolną” wolę  instynkty, upodobania, nawyki czy przekonania uzyskałem z zewnątrz; z moich genów, wychowania, edukacji czy środowiska. Co więcej rozmaici mądrzy ludzie (np. wielki Leibniz w „Teodycei”) twierdzili, że wszystko jest OK, bo ten świat jest taki „optymalny”, najlepszy z możliwych, ale my, ludzie nie jesteśmy w stanie tego pojąc. O stosunek tego stwierdzenia do atrybutu wszechmocy Boga raczej nie pytamy. No i ta nasza samoocena rzeczywiście niewiele od „nas samych” zależy i jest niepoznawalna jak każda rzecz sama w sobie.

Rachunek sumienia kiedyś
Takie świąteczne rozważania mają bardzo zróżnicowane konsekwencje emocjonalne. Dawniej np. dzieci wykonywały tzw. „rachunek sumienia” i szły do spowiedzi by w konfesjonale zaprezentować  jego rezultat. Dziś obyczaj ten pogrzebany został pod medialna papką informacji, których na ogól nie rozumiemy nawet werbalnie i rozjechany przez rozmaite „wypadacze” (wypada zrobić/mieć to, tamto czy owo). Ja nie znam nikogo, kto dziś rozmawiałby z dzieckiem o takich sprawach. Aby było jasne; nie wymagam od nikogo jakiejkolwiek wiary i traktowania w tych kategoriach świątecznych rytuałów. Niewielu potrafiłoby to wytrzymać. Nawet z jednodniowym postem miewamy dziś kłopoty. Rzecz jednak w tym, że jeśli jako dziecko nie zapytamy samych siebie o to, po co właściwie jesteśmy tu gdzie jesteśmy, to jest bardzo prawdopodobne, że nie uczynimy tego już nigdy.

Moralność vs pragmatyzm
Wspomniane pytanie rzadko artykułowane jest tak bezpośrednio. Zwykle staramy się zamiast tego  określić (zdefiniować?) nasze relacje do innych. Ubieramy to często w kolory „dobra” i „zła” mówiąc np. że biednym czy chorym dobrze jest współczuć (może nawet im pomagać), a np. skąpych wyzyskiwaczy tępić. No i wszystko byłoby fajnie, gdybyśmy mieli jakiś „miernik dobra”, który przypisywałby ludziom stosowne oceny.  Z tym jest jednak kłopot i oceniać musimy sami. No i zasadnicze pytanie; ilu z nas naprawdę robi to samodzielnie. Ja niewielu takich znam. Tak jak w wyborze właściwego masła, piżamy czy samochodu ulegamy – zwykle nieświadomie – rozmaitym reklamom ubranym tu w mniej lub bardziej (zwykle mniej, bo jak uczeni w piśmie powiadają głupiejemy w tempie 7% na pokolenie, więc twórcy tych reklam nie muszą się wysilać.) wzniosłe, a co najmniej mocne słowa poruszające nasze sumienia, przyrodzone skłonności, a bywa, że i instynkty. To słowa-wytrychy; agresja, patriotyzm, sprawiedliwość, demokracja, buta (tych nasi „mentorzy” używają chyba najczęściej) czy dobrobyt, porozumienie, prawa człowieka, etc (tych używają trochę rzadziej). Tych kojarzonych z religią jak; sumienie, grzech, miłość bliźniego może jeszcze nie zapomnieliśmy, ale dla większości z nas ich używanie stało się czymś w rodzaju nietaktu. Co więcej, wydają się one jakimiś komicznymi sloganami o mętnym znaczeniu. W przeciwieństwie do wspomnianych wyżej słów spotykanych w przeróżnych tekstach tłumaczących nam co jest dobre/pożyteczne, a co złe/szkodliwe. Narażę się pewnie wielu osobom, ale pozwolę sobie zauważyć, że większość tych pouczeń wykorzystuje implicite przekonanie, że to my – jako jednostki, naród, demokraci, chrześcijanie czy - jak tam komu wygodnie stosowna grupę dobrać jesteśmy dla całej reszty świata punktem odniesienie i nasze rozumienie wszelkich pojęć „moralnych” jest równie absolutne jak pojęcie czasu i przestrzeni w widzeniu świata przez Newtona. Zwolenników jakiejkolwiek relatywizacji tych pojęć widzimy jako zdrajców, oszołomów, a w najlepszym razie „filozofów” (tu widzianych bardzo pejoratywnie jako speców od mącenia uczciwym ludziom w głowach) lub troli/onuc (tu jest spory wybór; ruskich/Putina, niemieckich, PiSowskich, czy złodziei z PO). Wszystko w myśl zasady „Kto z nami się nie zgadza, na pewno Polskę zdradza”. Tego czy i z kim się zwykły, szary, obywatel (nie) zgadza nie potrafi on (szary obywatel) zazwyczaj sam wykoncypować, a ponieważ bez jasnych, zero – jedynkowych przekonań żyć nie potrafi, więc kombinuje przedziwne pokraczne „uzasadnienia” niewypowiedzianych nawet przez ”autorytety” poglądów, które w jego pojęciu do zdradzania/nie_zdradzania najlepiej pasują. I czeka na potwierdzenie przez owe autorytety jego, emocjonalnych zwykle, wymyślonych ad hoc usprawiedliwień poczynań/wypowiedzi swoich idoli. A bywa, że usprawiedliwienia te prowadzą do posądzania owych idoli o jeszcze gorsze niż sami mogliby pomyśleć zamiary. To trochę tak, jak z posyłającymi na wyprawę krzyżową swe dzieci średniowiecznymi „obrońcami wiary”, którzy również (może dla równowagi?) nakazywali zabijać równo wszystkich, bo przecież „Bóg pozna swoich”. Przykładów podawać można tysiące. Zjawisko jest doskonale znane i wielokrotnie opisywane, więc myślę, że mogę sobie i opisy i stosowne przykłady podarować. Ta wiara w autorytety z praktycznego, takiego bardziej utylitarnego, punktu widzenia elit niewiele różni się od wiary w Boga i podobnie jak wiara, choć znacznie częściej, jest przez elity wykorzystywana. Pisałem o tym m.in. w notce „Elita pilnuje koryta, a lud czeka na cud”. No to zobaczmy „ile” to wspomniane „niewiele” jest.

Stabilność
Tzw. elity pozornie mówią tak jak i religia; mówią co jest dobre, co złe, co (i jak!) robić należy/wypada, a czego robić nie wolno i w tej części przekazu właściwie niespecjalnie się od wiary/religii różnią. Zasadnicza różnica polega na stabilności wypowiedzi. W chrześcijaństwie nie da się „sensownie” (tj. zgodnie z duchem religii) powiedzieć, że człowiek/państwo nie ma przyjaciół, a tylko interesy. Strzelając komuś w głowę chrześcijanin nie powie, iż „to nic osobistego”. Dekalog jest stabilny. Nie oznacza to, oczywiście, że przykazania rozumieć mamy bezwzględnie, zawsze tak samo, niezależnie od kontekstu, sytuacji, w jakiej przychodzi nam je stosować. Gdyby tak było, nie byłoby chrześcijan, bo np. stosując bezwzględnie zakaz zabijania nie moglibyśmy się przed bandziorem bronić.  Nie znam na tyle religii, by wypowiadać się na temat sposobu rozumienia Dekalogu np. przez Apostołów, ale z tego, co pamiętam, to tylko Jezus rozumiał go dosłownie. Mówiąc Apostołom, że zostanie przez nich zdradzony, a np. Piotrowi, że się Go wyprze, nie tylko przepowiadał co się stanie, ale również z góry im to wybaczał. Jeśli przypomnieć inne Jego słowa „Kto nie jest ze mną, przeciwko mnie jest” można wprawdzie mieć rozmaite wątpliwości, ale dla tego tekstu nie są one istotne. Chodzi bowiem o wspomnianą stabilność. Rozumianą nieostro, z pewną tolerancją, tak jak potocznie rozumiemy np. stwierdzenie, że „jest zimno”, kiedy to trudno jest dokładnie określić od jakiej to temperatury należy owo zimno liczyć, ale mało kto powie, że np. przy 25 stopniach Celsiusza powyżej zera jest tak samo zimno jak przy 25 stopniach poniżej zera. Dekalog toleruje rozmaite odchylenia, ale wymaga od nas byśmy nie traktowali ich jako „normalności”, nie przyzwyczajali się do nich (tych odchyleń) i przy pierwszej okazji starali się wrócić do stanu gdzie przykazania nie są naruszane. Mówiąc może nie najładniej, ale bardziej „intuicyjnie”, rzec by można, iż Dekalog czy ogólniej Boża aksjologia „nie toleruje rewolucji”, zmian całego paradygmatu określającego pożądane sposoby postępowania. Można tę aksjologię widzieć jako jajko, które postawione w nietypowej pozycji (np. na czubku) zawsze stara się wrócić do pozycji „oryginalnej/pierwotnej”. I tym różni się m.in. od nauki, gdzie zasadnicze zmiany paradygmatu są najlepszym wskaźnikiem wartości odkrycia naukowego.

Motywacja

Powyższe uwagi nasunęły mi się po wysłuchaniu wczoraj wywiadu udzielonego przez redaktora pisma „Więź” Panią Monikę Białkowską (nie jestem tu pewien czy dobrze zapamiętałem dane; jeśli coś pokręciłem będę wdzięczny za korektę) jednej ze stacji telewizyjnych. Pani Białkowska broniła pomysłu Papierza Franciszka na drogę krzyżową. Chodziło o wspólne wystąpienie (jak zrozumiałem znających się od lat i chyba lubiących się kobiet) Ukrainki i Rosjanki. Nie wydaje mi się by warto było sprawę opisywać. Dyskusji – często bardzo emocjonalnych - było wystarczająco dużo. Dominował pogląd, że to „za wcześnie”. Słyszałem nawet wypowiedź, że będzie to możliwe dopiero po przyznaniu się Rosji do winy i jakiemuś jej „odkupieniu”. Konkretnej daty nie podawał nikt. No i przypomniały mi się argumenty przeciwników pomagania dziś Ukraińcom, Jednym z koronnych argumentów jest, oczywiście, sprawa Wołynia, pomników Bandery i pułku Azow. No bo z pomaganiem „banderowcom” trzeba było poczekać co najmniej do ich pokajania się za Wołyń. A potem przypomniałem sobie zapomniane dziś chyba całkowicie orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z okresu późnego Gomułki. We wszystkich tych przypadkach tym co kłuje w oczy ludzi „normalnych” jest właśnie stabilność Boskiego nakazu wybaczania win. Aby było jasne; nie myślę tu o usprawiedliwianiu morderców z Buczy, Brodzianki (ale również sowieckich zbrodni na ludności niemieckiej) czy Wołynia lub Auschwitz. Ci ludzie powinni za swoje zbrodnie ponieść karę. Nie zamierzam też negować wpisanego gdzieś głęboko w naszą psychikę poczucia odpowiedzialności zbiorowej. Nie o to chodzi. Rzecz w tym, by przy takich jak Wielkanoc okazjach  przypomnieć o granicach relatywizacji. Tej pozytywnej pzypominającej, że nie jesteśmy na świecie najważniejsi, a Bóg nie tworzył swych praw ani dla jakiegokolwiek konkretnego człowieka ani żadnej konkretnej grupy ludzi. Wielkanoc jest znakomitą okazja by sobie to przypomnieć i gdzieś między popołudniową kawą, a kieliszkiem wina zapytać siebie samego o to czy więcej ludziom pomogłem czy zaszkodziłem. Z ICH punktu widzenia.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo