Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński
229
BLOG

Odszczepieńcy

Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński Społeczeństwo Obserwuj notkę 15
Żyjemy dziś w świecie emocjonalnie i intelektualnie poukładanym. Wiemy co dobre, co złe, wiemy, ze sprawy wątpliwe, takie „nie takie”zamiatać trzeba pod dywan, a walkę o sprawiedliwość czy inne aksjologiczne duperele prowadzić należy wzorem Kunktatora. Normalny człowiek to wie. Wie, że aby dobrze funkcjonować trza się zapisać do jednego z większych plemion i liczyć na łaskę plemiennej elity. Bywają jednak ludzie niekumaci, tacy porąbańcy, którzy zamiast wodzom przytakiwać zgłaszają zdanie odrębne i niekiedy próbują takie wredne poglądy – wbrew uznanej przez wiodące siły za słuszną, ideologii publicznie głosić. No i ten tekst jest o takich właśnie odszczepieńcach. Piszę wprawdzie o nauce, czyli nieszczególnie popularnej dziedzinie społecznego życia, ale w zasadzie wszędzie jest tak samo więc łatwo jest ten tekst zinterpretować tam, gdzie akurat takich odszczepieńców widzimy. Tekst jest długi więc do czytania specjalnie nie namawiam.

Nauka ma do odszczepieńców stosunek przypominający górala trzymającego za włosy swa teściową nad przepaścią; „inne obuzy, to tesciowom bijom, a jo cie puscom wolno”. Środowisko akademickie stara się odszczepieńców ignorować, a jak się nie uda to ich „po góralsku” „pusco wolno”. Ten szczególnie łagodny stosunek do „zdrajców” wydaje się zasługiwać na  trochę dokładniejsze omówienie.


Tzw. naukowcy, nazywani czasem uczonymi, to środowisko specyficzne. W zasadzie „od zawsze” zaliczane było do społecznej elity i uważane było za opiniotwórcze. W naszej, łacińskiej cywilizacji lubimy odwoływać się do tradycji Grecji (ciekawe, ze nie Rzymu, gdzie np. nauki inżynieryjne były chyba na wyższym poziomie) by podkreślać znaczenie rozmaitych wytworów szeroko rozumianej nauki (np. filozofii czy matematyki lub nauk przyrodniczych) dla rozkwitu cywilizacyjnego naszych kulturowych przodków. Ze społecznym odbiorem naukowców różnie w historii bywało (podobno w Hiszpanii niektórych nie wpuszczano do miast, a boje przeróżnych filozofów czy astronomów ze  św. Inkwizycją są powszechnie znane), ale począwszy od Oświecenia nauka zaczęła swą pozycję społeczna umacniać. Rewolucja Francuska obcinała wprawdzie jeszcze niektórym naukowcom (np. Lavoisierowi) głowy, ale w tymże czasie Wolter czy Rousseau byli już uważani za autorytety w wielu ważnych dala państwa dziedzinach, np. edukacji czy organizacji organów władzy.


Etyka w nauce.

Ja nie potrafię ocenić kiedy wykształcił się jakiś „etos naukowca”; wydaje mi się, że stało się to po dokonanej przez Wilhelma Humboldta reformie pruskiej edukacji i powstaniu uniwersytetu w Berlinie. Uniwersytet określany był chyba już wcześniej jako „korporacja  nauczanych i nauczających wspólnie poszukujących prawdy”, ale to dopiero w 1809 roku ci nauczający uzyskali z jednej strony wyraźnie wyartykułowaną niezależność w tym „poszukiwaniu prawdy” i z drugiej poddani zostali równie jasno wyartykułowanym wymogom formalnym. To właśnie wtedy podniesiono rolę habilitacji jako pierwszego progu naukowej niezależności i chyba (nie wiem tego na pewno) stworzono instytucje „Privatdozenta”, tj faceta (kobiety zajmowały się wtedy „swoimi” 3K), który posiadając habilitację (czyli uprawnienia do bycia „samodzielnym”) profesorem jednak nie był i forsy z uczelnianej/państwowej kasy nie pobierał. Był to swoisty „przedsionek uniwersytetu”, stanowisko człowieka „oczekującego”, który prowadził zajęcia „prywatnie” i ew. (jeśli w ogóle) wynagradzany był bezpośrednio przez swoich studentów lub (wyjątkowo, jakąś niewielka, niewspółmierną do pensji profesora, kwotą). Wielu znanych i cenionych naukowców tak właśnie swe kariery zaczynało. Privatdozentem był np. Schopenhauer.
Etos naukowca był częścią sposobu na życie kształtującej  się szybko w XIX społeczności pasjonatów, snobów i ówczesnych celebrytów. Na pewno sporo było tez inteligentnych „uczonych państwowych”, którzy jak np. Hegel może nie robili na swych dziełach jakiegoś wielkiego majątku, ale potrafili z pracy na uczelniach całkiem nieźle żyć. Ten kształtujący się wówczas etos naukowca nie został, na ile wiem, w XIX wieku spisany, ale bywał dość ostro niekiedy przestrzegany, a rozmaite, niewybredne niekiedy dysputy uczonych nie przeszkadzały im piętnować naukowych przekrętów (np. plagiatów). W uniwersytetach panował feudalizm, ale niewielu mówiło wtedy, że go tam nie ma.


Co mamy dziś.
Dziś, kiedy humboldtowska koncepcja uniwersytetu przetrawiona została przez przewód pokarmowy amerykańskiego molocha sytuacja zmieniła się zasadniczo. Nie, żeby zmieniły się motywy działania naukowców; typowe dla nauki pomieszanie pasji poznawczej, karierowiczostwa i megalomanii, oczywiście, pozostały. Zmienił się jednak sposób uzyskiwania przez naukowców forsy. Nie ma chyba sensu pisać o konieczności tych zmian ani o typowym głównie dla USA zjawisku fundowania uczelni przez majętnych ludzi czy zamawiania określonych badań przez gospodarkę lub Państwo (np. dla wojska). To są rzeczy znane i wymuszane przez szeroko rozumiany postęp technologiczny. Wydaje się jednak, iż zasadniczą zmiana było socjalistyczne ustanowienie finansowania nauki i szkolnictwa głównie przez państwo.


Socjalizm w nauce

Pomysły Lenina na szybkie zmiany społeczne były szkodliwe właściwie wszędzie, ale w nauce i szkolnictwie chyba bardziej niż w innych branżach. Jednym, ale nie jedynym, powodem było znaczące ograniczanie autonomii. Właściwie wszędzie; w tematyce i metodologii czy organizacji badań, w doborze kadr i wreszcie w ocenianiu wyników. W społecznej strukturze nauki usadowiono często zwykłą lipę (zob. np. rozmaite „odkrycia” naukowego komunizmu) i otworzono drogi „naukowego” awansu zwyczajnym karierowiczom popieranym przez „wiodące siły narodu”. Początkowo nie było to może takie bardzo złe, bo ludzie tacy koncentrowali się na wygodnym urządzaniu sobie życia i (poza nielicznymi „ideowcami”) do pracy rozmaitych pasjonatów się nie wtrącali rozumiejąc nawet często, ze to przecież z tych właśnie frajerów żyją. Z czasem jednak cwaniaków przybywało i coraz częściej trafiał się „charakterny” przygłup autentycznie wierzący w swą wielkość i znaczenie uprawianej przez siebie działalności. W zderzeniu ze zmianą modelu finansowania nauki wzrastało znaczenie ludzi potrafiących te nowe możliwości wykorzystać modyfikując twórczo (tfurczo?) stare komunistyczne/socjalistyczne struktury. Omówienie zmian w nauce polskiej i naszym szkolnictwie wyższym po 1990 roku to dobry temat na rozprawę dla kompetentnego socjologa nauki. Ja jestem tu zbyt cienki.


Nasza specjalność.


Jeden z moich kolegów (primo voto technik budowlany, secundo voto prawnik) tak mawiał o kanalizacji. „Kanalizacja jest dobra, gdy woda płynie do góry, a gówno na dół. Zła gdy jest odwrotnie, a FATALNA, gdy woda miesza się z gównem.” I my taki właśnie stan w nauce i szkolnictwie wyższym osiągnęliśmy. Pierwszym chyba sygnałem ostrzegawczym był wysyp po 1990 roku speców od zarządzania oraz rozmaitych ekonomii i marketingów, którzy natychmiast zaczęli robić dużą jak na ówczesne czasy forsę w szkołach prywatnych. O tym kto mógł taka szkołę założyć decydował minister i stosownie do tego celu dobrane przepisy. Teoretycznie bardzo sensowne. Zakładający szkołę człowiek zagwarantować musiał stosowne kadrę; zespól specjalistów w dziedzinach przewidzianych do nauczanie w zakładanej uczelni. Dowcip polegał na tym, ze o tym czy Kowalski może czy nie może być do tej kadry zaliczony decydował w praktyce sam założyciel. Aby ułatwić mu życie Sejm nasz kochany uchwalił, ze WSZYSTKIE uzyskane przed rokiem 1990 stopnie i tytuły naukowe zostają przez nowe władze „uznane”. I to nie byle jak, bo np. spec od „naucznego komunizma” czy „historii ruchu robotniczego” mógł być uznanym za specjalistę od np. marketingu czy administracji. W ten prosty sposób kadra szkól partyjnych stała się poszukiwanymi specjalistami od kształcenia studentów do pracy w gospodarce kapitalistycznej. I stosownie do tego zarabiała. Zwykle na kilku etatach. Standardem było tak 3 do 5-ciu, ale co większe asy miały i po kilkanaście. Rekordzista pracował podobno na 17-tu etatach. Specjalistom od tzw. nauk ścisłych/przyrodniczych tez coś mogło kapnąć; jeden z moich kolegów dr hab. fizyki (doświadczalnej) pracował np. jako spec od turystyki bo turystykę, w tym narciarską, uprawiał. Generalnie jednak matematycy, fizycy czy insi „ścisłowcy” robili za hołotę, która mogła wprawdzie „w swoim zawodzie” troche dorobić, ale o elastyczności np. historyków mogła co najwyżej pomarzyć. Interes kręcił się fajnie, uczelnie rosły w siłę, a profesorom żyło się dostatniej, ale tak kole przełomu wieków, pojawiać się zaczęły opinie pracodawców o absolwentach kierunków ekonomiczno-menedżerskich. Nie były to opinie strzeliście chwalebne. Na dodatek w tym też czasie uaktywnili się rozmaici dysydenci wywalani np. podczas stanu wojennego za „psucie studentów”  czy zupełnie nowi odszczepieńcy, którzy nie potrafili dostosować się tempa dynamicznie się rozwijającego szkol(d?)nictwa. No i zaczęło się publiczne pranie brudów. Odpryski (odlewy?) tego prania pojawiają się czasem w różnych mediach społecznościowych, ale dzielne środowisko akademickie na ogół gasi pożary w zarodku i do psucia nauce opinii nie dopuszcza. Rozrabiaczy zwykle ignoruje. Czasem, komuś puszczą nerwy i odwijając się pokazuje takiemu odszczepieńcowi gdzie jego miejsce. No i tak nam się dalej nauka i uczelnie rozwijają. A odszczepieńcy bywali zawsze poza głównym nurtem. Kto by się tym przejmował.


Usprawiedliwienie
Ten bardzo przydługi tekst napisałem w wyniku zderzenia notki jednego z naukowych dysydentów i oglądanej ostatnio 4-ro częściowej ekranizacji powieści Hansa Helmuta Kirsta „Fabryka oficerów”. Powieść czytałem tak ze sto lat temu i natknąwszy się na film uznałem, że byłoby nietaktem go nie obejrzeć i nie skonfrontować z rzeczonym artykułem i dyskusja pod nim. No i napisałem co wyżej. Dzieło Kirsta traktuje o ludziach - pewnie nielicznych – którzy w obłędzie szalejącej ideologii usiłują zachowywać się przyzwoicie. Tak jak zachowywał się Hus, Galileusz czy np. Otto Schimek lub nasza „Inka”. Jeśli nie widzieli Państwo tego filmu, to naprawdę polecam. Pewnie nie będzie łatwy w odbiorze, bo realizatorzy starali się chyba utrzymać w atmosferze prozy Kirsta, która dla nas raczej nie jest łatwa w odbiorze. Problem rozmaitych dysydentów jest jednak tak uniwersalny, że i taka jego twarz warto obejrzeć, a typowa dla naszych czasów „jasność” sytuacji np. polityce i jedyność narracji mogą każdego z nas w na takiego dysydenta przerobić. Bo takie jasne sytuacje, proste rozwiązania i odsuwanie niepopularnych problemów obecne jest dziś wszędzie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo