Marek Budzisz Marek Budzisz
2224
BLOG

Front za frontem i końca nie widać.

Marek Budzisz Marek Budzisz Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 36

Lektura rosyjskiej prasy codziennej skłania do następujących refleksji – kiedy to wszystko wreszcie się skończy. I nie mam na myśli końca obecnej ekipy władającej Kremlem, ani też rozpadu czy załamania państwowości rosyjskiej. O nie, na to się wcale nie zanosi. Chodzi mi raczej o coś innego, a mianowicie, kiedy na horyzoncie pojawi się przysłowiowe światełko w tunelu, kiedy prowadzona polityka zacznie przynosić rezultaty, a przynajmniej da trochę wytchnienia zapracowanym kremlowskim władcom? Bo póki, co tylko problemy, problemy i końca nie widać.

Zacznijmy od Syrii. Dzisiaj rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow, występując publicznie powiedział, iż Moskwa wie, że Waszyngton przygotował plany podziału tego kraju i jej dyplomaci poproszą w tej sprawie Departament Stanu o wyjaśnienia. Wystąpienie to zbiegło się z informacjami jakoby Amerykanie przygotowywali kolejny atak przy użyciu skrzydlatych rakiet typu Tomahawk. Podobnie jak w roku ubiegłym, tak i teraz, zaatakowane mają zostać pozycje wojsk reżimowych w północno-zachodniej części kraju. Informacje o trwających przygotowaniach do uderzenia potwierdzają nieoficjalnie rosyjskie czynniki dyplomatyczne. Wszystko to ma, ponoć związek z sukcesami operacji wojsk rządowych w prowincji Idlib. Ale to nie jedyne ognisko zapalne. Sytuacja polityczna i militarna komplikuje się, bowiem coraz bardziej. I tak, na turecką ofensywę na Północy wrogo zareagował Teheran wzywając Ankarę do jej zaprzestania. Z kolei media w krajach arabskich (głównie w Libanie) pełne są doniesień o dostawach amerykańskiego sprzętu na tereny kontrolowane przez sojuszników Waszyngtonu. Sprzętu, dodajmy nowoczesnego, mówi się nawet o bateriach Patriotów. Media cały czas spekulują, kto dostarczył pro-tureckim bojownikom przenośne wyrzutnie rakietowe, z których zestrzelono w ubiegłym tygodniu rosyjski myśliwiec SU-25. Również wczoraj Izrael zaatakował rakietami cele położone na obrzeżach Damaszku. Jednym słowem napięcie narasta, a przynajmniej nie maleje. W planie politycznym rozwiązania problemu też nie widać. W związku z wetem Rosji w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a w ten sposób Moskwa zablokowała kolejną rezolucję oskarżającą Damaszek o użycie broni chemicznej, amerykański Departament Stanu, wystąpił z dość stanowczym stanowiskiem, w którym oskarża Kreml o to, że wspiera on reżim Asada w działaniach mających doprowadzić do uniknięcia odpowiedzialności za używanie zabronionej broni. Perspektyw politycznego rozwiązania konfliktu też nie widać. Ogromny (ponad 1600 uczestników) kongres zorganizowany przez Rosjan w Soczi, ambitnie nazwanym kongresem pojednania narodowego, takim się nie stał. I to nie tylko, dlatego, że ponad 1000 jego uczestników to byli zwolennicy Asada. Część opozycji (Kurdowie) zbojkotowała jego obrady, część reprezentantów formacji pro-tureckich nie opuściła nawet lotniska w Soczi, bo spostrzegli flagi syryjskie i uznali to za prowokację i wyraz stronniczości organizatorów. Inni uczestnicy wygwizdali ministra Ławrowa, a generalnie, jak można przeczytać w mediach społecznościowych gdyby nie spora grupa barczystych młodzieńców, którzy na Sali obrad pilnowali porządku, to nie byłoby żadnych obrad a kongres przekształciłby się w jedną bijatykę. Ostatecznie wybrano ogromną (sto kilkadziesiąt osób) komisję, która ma napisać nową syryjską konstytucję. Wiadomo, że w takim gronie żadna konstytucja napisana nie zostanie, a w praktyce przygotują ją rosyjscy eksperci, już zresztą wybrani, którzy przedstawiani są, jako doradcy. Tylko, że żadne polityczne kwestie nie zostały rozwiązane – mamy dziś dwa formaty politycznego rozwiązania sporu (Genewa i Soczi) i co najmniej kilka państw mających swe formacje wojskowe i interesy w Syrii. Jednym słowem końca nie widać.

Podobnie niejasna sytuacja jest w Azerbejdżanie, a raczej w kwestii Górskiego Karabachu, o status, którego od wielu już lat toczy się spór. Kilka dni temu, obecny prezydent Azerbejdżanu Alijew, poinformował, że podjął decyzję o przyspieszeniu wyborów prezydenckich. O to, że będzie on kolejną, czwartą już kadencję sprawował swój urząd nikt raczej nie wątpi, nie szczególnie skrupulatnie przejmują się w Baku kwestiami demokracji. Pytanie, jakie Moskwa sobie zadaje jest jednak inne. A mianowicie, dlaczego, planowane pierwotnie na jesień tego roku wybory postanowiono przesunąć na kwiecień, a precyzyjnie rzecz ujmując na 11 kwietnia. I ta właśnie data niepokoi Rosjan, bo dwa miesiące później nastąpi początek Mundialu i ich zdaniem przesunięcie terminu wyborów nie jest kwestią przypadku. Zdaniem rosyjskich analityków decyzja Alijewa związana jest z sytuacją wokół Karabachu. Analizowane są przy tym dwie możliwości. Lepsza pokojowego i gorsza, wojskowego przesilenia. Rosjanie przypominają, że w listopadzie ubiegłego roku w Genewie spotkali się prezydenci obydwu krajów i prowadzili negocjacje. Przy czym w pewnym momencie odeszli od stołu i kilkadziesiąt minut o czymś rozmawiali. Dokładnie nie wiadomo, o czym, ale Rosjanie, mimo, iż przecież Armenia to ich sojusznicy są podejrzliwi i obawiają się, że proces uregulowania sporu, uzgodniony przed laty w Madrycie rozpocznie się pod egidą Francji i Stanów Zjednoczonych. I to ta wersja optymistyczna. Pesymistyczna mówi o tym, że Alijew przez dwa miesiące, po tym jak uzyska (a to jest raczej pewne) mocny wyborczy mandat, będzie się starać o przełom metodami dyplomatycznymi, ale jak to nie przyniesie efektu, to podobnie jak to było w 2016 roku, ruszy z wojskiem. I ewentualny atak zbiec się może z początkiem Mundialu, oraz z ewentualnymi niepokojami w Erywaniu, bo tam system polityczny jest znacznie mniej stabilny, a wybory też będą miały miejsce w kwietniu.

Równie niepewna i co tu dużo mówić, komplikująca się sytuacja jest w Mołdawii. W rosyjskich mediach już wprost pisze się o tym, że Rumunia podjęła kroki, których celem jest przyłączenie tego kraju. Świadczyć mają o tym rezolucje mołdawskich władz samorządowych (póki, co 7 gmin) o tym, że chcą przyłączenia do Rumunii i uznają zwierzchność Bukaresztu. Skala tego zjawiska nie jest wielka, a prorosyjski prezydent Dodon, zainicjował ruch sprzeciwu – i są już pierwsze gminy, które opowiadają się za utrzymaniem niepodległości kraju, ale Moskwy nie uspokoiło nawet oficjalne dementi rumuńskiego ministra spraw zagranicznych. Może właśnie z powodu tych zaprzeczeń ich podejrzliwość rośnie? Pisze się, wprost, że większość rządzącej w Kiszyniowie pro-europejskiej elity to tak naprawdę wysłannicy Rumunii, którzy mają w kieszeni rumuńskie paszporty i wszystkie działania polityczne uzgadniają z Bukaresztem. Przy czym postępuje integracja struktur państwowych, w tym i wojskowych, między obydwoma krajami. A wszystko to pod uważnym okiem i dzięki zaangażowaniu przedstawicieli Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.

Z Unią Europejską też jest jeden wielki problem. Mimo, że jak dziś poinformowano udział gazu rosyjskiego w europejskim rynku jest najwyższy w historii – i wynosi, jak podano w trakcie nowojorskiego dnia inwestora 34,7 % (w roku 2016 33,1 %). Rosjanie są, trzeba to przyznać dość spokojni o przyszłość drugiej nitki gazociągu. Właśnie dostali od Niemców ostatnią wymaganą zgodę na budowę rury na niemieckim terytorium. W ubiegłym tygodniu trwały też rozmowy duńsko – rosyjskie na najwyższym szczeblu poświęcone tej kwestii. Ich zdaniem za realizacją projektu przemawia też podjęta ostatnio przez rząd holenderski decyzja o zmniejszeniu, a w perspektywie całkowitym zamknięciu największego europejskiego złoża gazu w Groeningen. Rosjanie uważają też, po tym jak w Brukseli otwarto w ubiegłym tygodniu koperty z protestami i okazało się, że protestują jedynie polskie firmy, że politycznie izolowana Polska nie będzie w stanie zablokować budowy gazociągu. Tym bardziej, że Unia, a przede wszystkim Niemcy potrzebują rosyjskiego gazu. W Moskwie z optymizmem patrzy się też na zakończenie negocjacji koalicyjnych w Niemczech i prawdopodobną funkcję ministra spraw zagranicznych dla Martina Schulza. Tego rodzaju nominacja nie wróży Polsce niczego dobrego. Na razie Rosjanie rozgrywają polską nowelizację ustawy o IPN. Warto zwrócić na to uwagę, bo w rosyjskich mediach jeszcze w ubiegłym tygodniu pisano o niej głównie w kontekście Holokaustu, ale teraz nazywa się ja „ustawą antybanderowską” i generalnie nagłaśnia się ten jej wymiar. Przy czym każde antypolskie, a im głupsze tym lepsze, wystąpienie ukraińskiego polityka jest podchwytywane i nagłaśniane, bo wiadomo, że rosyjskie media są w Kijowie czytane. Pisano obszernie o słowach byłego ministra obrony Ołeksandra Kuźmuka (Partia Regionów) o tym, że ukraińscy gastarbeiterzy w Polsce mogą wzburzeni wzniecić powstanie, dziś zaś przytacza się równie mądrą wypowiedź syna Romana Szuchewycza Jurija, który miał powiedzieć, że napływ ukraińskich pracowników do Polski zmieni mapę narodowościową naszych wschodnich terenów. I może się okazać, że w przyszłości Chełmszczyzna, z której po wojnie wysiedlono Ukraińców, a może nawet cała Polska będzie, jak się wyraził „miała inne oblicze”. Wracając jednak do relacji Moskwy i Unii Europejskiej, trzeba stwierdzić, że chyba wbrew moskiewskim rachubom wzrastające uzależnienie Europy od dostaw rosyjskiego gazu nie przekłada się na uległość polityczną. Bo oto ostatnio, dwoje unijnych komisarzy, odpowiedzialnych za politykę zagraniczną i politykę rozszerzenia wspólnoty, poinformowało o planach przyjęcia do Unii wszystkich państw bałkańskich. W pierwszej kolejności szansę na to ma Serbia i Czarnogóra. A taka perspektywa to dla Moskwy kolejny kłopot i ból głowy i kolejne nieprzespane noce.

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka