Marek Budzisz Marek Budzisz
2022
BLOG

Putin, jego kucharz, amerykańskie wybory i co dalej?

Marek Budzisz Marek Budzisz Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Wszystko miało chyba wyglądać inaczej, ale znów jest klops. Ale opiszmy wszystko po kolei. W piątek rozpoczęła się Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa, która dla Moskwy jest tradycyjnie ważnym wydarzeniem. Przypomnijmy, że właśnie w Monachium, w 2007 roku Władimir Władimirowicz wystąpił ze słynnym przemówieniem będącym, zdaniem wielu, początkiem zasadniczej zmiany w rosyjskiej polityce zagranicznej – jej przejściem z fazy orientacji na kompromis i współpracę z Zachodem do fazy asertywnego, a następnie agresywnego bronienia własnych interesów, czego następstwem była wojna pięciodniowa z Gruzją oraz aneksja Krymu i destabilizacja wschodu Ukrainy, o interwencji w Syrii nie wspominając.

Teraz przesłanie miało być zasadniczo inne – pokojowe. Rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow wystąpił w charakterze gołąbka pokoju. W swym przemówieniu, w którym przypomniał Niemcom i kilkudziesięciu ministrom zgromadzonym na sali, że bez zgody Rosji nie byłoby pokojowego połączenia państw niemieckich, wezwał do budowy wspólnego, europejskiego systemu bezpieczeństwa i pokojowego współistnienia. Uskarżał się przy tym na to, że Rosja ma na Zachodzie złą opinię, że prowadzona jest antyrosyjska propaganda a jeśli się o niej mówi, to tylko źle. Nawet w raporcie poprzedzającym monachijska konferencję, o którym już pisałem, politykę Moskwy opisano, zdaniem Ławrowa w nieprzyjemny sposób. No, bo, jak traktować inaczej konstatację materiału w myśl, której wszystkie osiągnięcia rosyjskiej polityki mogą być traktowane przez Zachód tylko i wyłącznie w kategoriach zagrożenia. Mało tego, to już jakiś obłęd, ale zewsząd słyszy się o niecnych postępkach rosyjskich hakerów. Pora z tym skończyć, grzmiał rosyjski minister, i zacząć odbudowywać wzajemne relacje, współpracować, negocjować i zgodzić się, że tak dalej nie można. Ławrow wezwał też do tego, aby z ONZ uczynić głównego „rozgrywającego” i organizację, której zdaniem ma być łagodzenie sporów i rozwiązywanie konfliktów.

Wydaje się, że na pierwszy ogień miała pójść Ukraina. Jak napisał w piątek na swojej stronie w jednym z portali społecznościowych ukraiński deputowany Mustafa Naiem, uczestniczący w monachijskiej konferencji, rozmawiał właśnie ze specjalnym amerykańskim wysłannikiem ds. uregulowania sytuacji na Ukrainie Kurtem Volkerem i to, co ten mu powiedział na temat misji pokojowej na ukraińskim wschodzie jest w zasadniczych punktach zbieżne z treścią opublikowanego właśnie przez Hudson Institute raportu zatytułowanego „Czy ONZ może zjednoczyć Ukrainę”.[1] Po pierwsze przysłany przez ONZ kontyngent sił rozjemczych ma być duży – ok. 30 tys. ludzi, w jego skład ma też wchodzić 5 tys. ludzi, którzy strzec będą każdego z 409 kilometrów granicy rosyjsko – ukraińskiej. Dowództwo misji ma znajdować się bezpośrednio w rękach ONZ, lub też ma być sprawowane przez przedstawicieli państw, których wojska stworzą kontyngent sił rozjemczych. Przy czym mają to być państwa akceptowane zarówno przez Rosję, jak i przez Ukrainę. Mówi się o Białorusi, Kazachstanie, Austrii, Mongolii, Finlandii a także formacjach z krajów Ameryki Południowej, a może nawet Grecji. Rosja ma doprowadzić do przerwania wymiany ognia, zadbać o to, że będzie to działanie skuteczne, a także zmusić władze samozwańczych republik, aby te otwarcie i publicznie potwierdziły gotowość wypełnienia „planu politycznego” misji pokojowej.

Przy czym przerwanie wymiany ognia winno nastąpić zanim żołnierze wchodzący w skład pokojowego kontyngentu rozpoczną swą misję, a nadto warto zauważyć, mają oni zostać zaopatrzeni przez ONZ w mandat aktywnych działań na rzecz jej realizacji, czyli nazywając rzeczy po imieniu chodzi o możliwość zaprowadzenia w razie potrzeby spokoju „manu militari”. I wreszcie czas realizacji – ponoć mają być trzy etapy – pierwszy (2 miesiące) przygotowanie warunków do jej rozpoczęcia, drugi (2 miesiące) kontrola granicy i trzeci (6 miesięcy) doprowadzenie do wyborów. Ale najciekawsze jest to, że misję ma się rozpocząć a potem „elastycznie” reagować na rozwój wydarzeń. Takie postawienie sprawy, warto o tym pamiętać, w zasadniczy sposób zmienia sytuację na Ukrainie, bo przerzuca na Rosję ciężar dyscyplinowania swych satelitów. I każde niepowodzenie w tej kwestii obarcza ją winą za niepowodzenie misji, czy problemy, które może ona mieć. A 30 tys. „niebieskich hełmów” już się będzie znajdować na Ukrainie.

To, że w sprawie Ukrainy nastąpić mają ważne wydarzenia zapowiadały przecieki, które mówiły, że przy okazji monachijskiej konferencji ma po raz pierwszy od lata ubiegłego roku spotkać się tzw. normandzka czwórka, tym razem na szczeblu ministrów spraw zagranicznych. Wszystko wydawało się być na dobrej drodze, ale ostatecznie do spotkania nie doszło. Minister Gabriel musiał pilnie wrócić do Berlina, ponoć w związku z trwającymi rozmowami koalicyjnymi. Jeszcze kilka dni temu tenże Gabriel mówił, że jeśli Rosja rozpocznie realizację planu pokojowego na wschodniej Ukrainie, to pierwszym krokom w dobrym kierunku winny towarzyszyć, niejako awansem, pierwsze pozytywne gest ze strony Zachodu. Gesty, o których wspominał miały polegać na zniesieniu części sankcji. Musiało coś nastąpić, co wstrzymało cały proces, bo w wymówkę związaną z rozmowami koalicyjnymi nie ma, co wierzyć.

W piątek specjalny amerykański prokurator Robert Mueller sformułował akt oskarżenia skierowany przeciw 13 Rosjanom i trzem firmom, o to, że ci w sposób nielegalny próbowali wpłynąć na wyniki amerykańskich wyborów prezydenckich w 2016 roku. Przedstawiono przy okazji cały mechanizm polegający na budowaniu fali poparcia w internecie, tworzeniu „oddolnych” wieców i zgromadzeń popierających lub zwalczających kandydatów, opłacaniu ludzi, którzy godzili się na spektakularne akcje – takie jak choćby budowę na własnym trawniku klatki z kukłą Hilary Clinton, po to, aby przyciągnąć uwagę mediów. Przy czym współpracujący z prokuratorem Muellerem agenci FBI zgromadzili szereg dowodów na działania nielegalne - podszywanie się pod inne osoby, przejmowanie ich kont w sieciach społecznościowych, nielegalne transfery bankowe etc. Co więcej ujawniono, że Rosjanie koncentrowali swą aktywność przede wszystkim na w pierwszej fazie wspieraniu konkurentów Hillary Clinton (przede wszystkim Sandersa) oraz zwalczaniu rywali Trumpa (Teda Cruza i Jebba Busha). Ale, co istotniejsze, ich aktywność skoncentrowana była przede wszystkim w tzw. swinging states, takich jak choćby Floryda, gdzie poparcie wyborców dla kandydatów ubiegających się o funkcję gospodarza Białego Domu do końca się wahało. Z raportu Muellera wynika też jednoznacznie, że za całym tym schematem nielegalnych działań stał biznesmen bliski Kremlowi, nazywany „kucharzem Putina” Jewgienij Prigożyn. I tu sprawa robi się gruba, a nawet bardzo gruba, bo gołym okiem widać zaangażowanie samego Władimira Władimirowicza.

Ale to nie koniec historii. Petersburski portal Fontanka przypomniał swój materiał z czerwca ubiegłego roku, który teraz przedrukowują chyba wszystkie światowe agencje, z którego wynikało, że to firmy powiązane z Prigożynem są beneficjentami „przetargu”, jaki rząd syryjski przeprowadził dla tych, którzy chcą otrzymać koncesje na wydobycie ropy naftowej. Chodziło oczywiście o instalacje naftowe kontrolowane przez siły wrogie reżimowi w Damaszku i warunkiem użytkowania koncesji było wpierw odwojowanie pól naftowych, rurociągów, stacji przesyłowych i rafinerii.

I Prigożyn był najlepszym kandydatem. Bo ten biznesmen, wcześniej zwany z tego, że zbudował „fabrykę rosyjskich trolli” (pozdrowienia dla niektórych regularnie komentujących moje notki) i stoi za falą rosyjskiej propagandy w sieciach społecznościowych jest również „ojcem chrzestnym”, politycznym patronem, a może nawet czymś więcej dla tzw. grupy Wagnera, rosyjskich najemników, która poniosła ostatnio znaczne straty w starciach o kontrolowaną przez Kurdów rafinerię nad Eufratem. A zatem miał motyw, miał możliwości – siły i środki, miał też polityczne poparcie na najwyższym rosyjskim szczeblu. I trzeba być bardzo teraz naiwnym, aby uwierzyć w wersję o tym, że Moskwa o ataku nie wiedziała i że była to lokalna samowolka. I to w pewnym sensie wyjaśnia, dlaczego, na wieść o wydarzeniach w Syrii zdrów do tej pory jak rydz Władimir Putin gorzej się poczuł.

Ale to nie koniec całej historii. Otóż Nowa Gazieta publikuje wywiad z anonimowym oficerem rosyjskich sił zbrojnych, który, na co dzień zajmuje się wywiadem radioelektronicznym. Obok wielu ciekawych rzeczy, które mówi, na jedno jego spostrzeżenie warto zwrócić uwagę. Jak wiadomo Amerykańskie siły powietrzne w ataku na wagnerowców użyły m.in. strategicznego bombowca B-52. I jego zdaniem zgodę na jego start i udział w operacji wydać mogło tylko najwyższe kierownictwo amerykańskiej armii, nawet na szczeblu kierownictwa Pentagonu, a może nawet decyzję podjęto w Białym Domu. Mówi ponadto o tym, że na 100 a może nawet na 200% o starcie amerykańskiej eskadry Rosjanie wiedzieli i zgodnie z obowiązującymi procedurami informacja musiała trafić na Kreml. Jednym słowem sygnał wysłany z Waszyngtonu do Moskwy dotarł. A teraz rozpoczyna się druga faza operacji – polityczne jej dyskontowanie. Zdaje się, że na pierwszy rzut poszła Ukraina.



[1] Richard Gowan, Can the United Nations Unite Ukraine?, Hudson Institute, February 2018. 

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka