W zeszłym tygodniu, podczas obchodów 62. rocznicy zrzucenia bomby atomowej na Nagasaki, burmistrz tego miasta Tomihisa Taue ostrzegł, że świat stoi w obliczu kryzysu nuklearnego. Wywołał tym spore zdziwienie - oczywiście, tych obserwatorów, którzy w ogóle rocznicę raczyli dostrzec.
Pan Taue ma niestety rację. Przestaliśmy się bać broni nukleranej już dawno - pewnie gdzieś tak po kryzysie kubańskim; w takt uspokajających rozmów Reagana z Gorbaczowem zapominaliśmy, że owe arsenały są realne i rzeczywiście śmiercionośne. Niby wiedzieliśmy, że gdzieś tam są jakieś głowice - ale perspektywa ich użycia wydawała się absurdalna.
Tymczasem duża część globalnych zasobów broni nuklearnej znajduje się dziś w rękach polityków i generałów nie do końca przewidywalnych, a także - w bezpośrednim zasięgu organizacji terrorystycznych. Do tego dochodzi tak zwana "brudna bomba", czyli materiały radioaktywne, które można rozprzestrzenić za pomocą eksplozji kowencjonalnego materiału wybuchowego. To oczywiście mniej groźne w skutkach, niż wybuch jądrowy - ale w warunkach terenów wysoce zurbanizowanych też całkiem niesympatyczne, a przy tym absolutnie proste w wykonaniu.
Ryzyko użycia broni nuklearnej jest więc obecnie wielokrotnie większe, niż w czasach zimnej wojny. Czy terroryści, czy jakiś zdesperowany watażka, czy wreszcie... przypadek, zupełnie niewykluczony, jeśli weźmiemy pod uwagę standardy militarne np. Indii i Pakistanu? Co będzie pierwsze?
Dziś pytanie nie brzmi już "czy", ale "gdzie" i "kiedy". Niestety - warto przywyknąć do tej przykrej świadomości.
Tu był kiedyś blog, ale już nie ma i nie będzie. Przykro mi, nie mam czasu ani zdrowia ;-)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka