Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze za mała, by samodzielnie zmywać naczynia (za to sztućce dzielnie już wycierałam po zmywaniu!), ale dość duża, by otworzyć drzwi mieszkania, jednym z moich obowiązków było wystawianie wieczorem na klatkę schodową litrowej butelki na mleko. Pustej. W lepszych dla naszej rodziny miesiącach wystawiałam nawet dwie butelki.
To nie był żaden cud. Mleko nie wybijało nocą z podłogi klatki schodowej ani nie skapywało z sufitów. Puste na pełne podmieniał tuż po piątej nad ranem mleczarz, który brzęczał wcześniej wózkiem z butlami na podwórku. Nie potrzebował kodu ani klucza, domofony były wtedy rzadkością.
Kiedy mama zamawiała dwie butelki mleka dziennie, jedna zawsze była odstawiana na osobną półkę. Mleko czekało dwa-trzy dni, aż skwaśnieje. Potem wędrowało do gara, by po podgrzaniu od serwatki oddzielił się ser.
Uwielbiałam jedno i drugie. I żaden z dostępnych dziś na rynku twarogów nie ma tego smaku białego sera robionego w domu.
Dzisiejsze mleko nie kwaśnieje. Gnije i cuchnie. Jestem ciekawa, jak będzie smakował twaróg z kefiru upędzonego na takim mleku przy pomocy grzybka tybetańskiego. Właśnie nastawiłam litr, jutro będę testować, czy domowy twarożek choć odrobinę przypomni mi smak zapamiętany z dzieciństwa.