Oprócz wielkiej euforii, bijącej od wczoraj z serc większości rodaków po przegranej PiS, prawie tyle samo radości budzi fakt bardzo wysokiej frekwencji wyborczej. Obecność ponad 50-proc. uprawnionych przy urnach w pierwszym odruchu cieszy, w drugim każe się jednak mocno zastanowić. Duża część uprawnionych nie głosowała bowiem za czymś, na kogoś, ale tylko po to by zagłosować.
Od wczoraj dominuje pogląd, że Polacy wzięli sprawy państwa w swoje ręce. Jest to założenie tylko po części prawdziwe, a oprócz plusów masowego stanięcia przy urnach są też minusy.
Nie są one dostrzegane, bo wysoka frekwencja jest oceniana przez pryzmat pewnego typu idealnego, opisującego demokrację i funkcjonujących w niej obywateli. Taki typ idealny zakłada, że wyborcy podejmują wybór świadomy, w oparciu o racjonalne przesłanki, osadzone w kryteriach, przesądzających o preferencjach politycznych.
Przy takim założeniu dobro spraw publicznych wymaga, aby z czynnego prawa wyborczego korzystał jak największy odsetek uprawnionych. Niestety, kiedy tylko porzucimy to jedno założenie, natychmiast okaże się, że masowe uczestnictwo może przynieść więcej zamieszania.
Dlatego moja teza jest taka:
Poprzez fakt bardzo wysokiej frekwencji, w o wiele większym stopniu niż było to dotychczas, o wynikach przesądzili wyborcy przypadkowi, dla których najważniejszy był sam udział w głosowaniu, a nie to na kogo i w jakim celu w ogóle głosowali. Co więcej często nie orientowali się w podstawowych podziałach pomiędzy partiami. Jak mogli zatem choć trochę świadomie wybierać? Nie mogli. Jaki sens ma w związku z tym radość z wysokiej frekwencji? Żadnego.
Przykłady potwierdzające tezę. Wpierw wycinek w skali mikro. Tak głosowały trzy znane mi osoby:
A) Wybieram LiD, bo ich kandydat - choć go nie znam - jest sympatyczny.
B) Wybieram PO. Tam jest osoba, która ma takie samo nazwisko co ja, więc dostanie mój głos.
C) W wyborach do senatu wybieram PiS, bo nie znalazłam na kartce nazwiska z kandydatem LiD - w istocie ów kandydat startował do sejmu.
Dwie z tych osób pytane, dlaczego w ogóle poszły do urn odparły, że tylko po to, by podnieść frekwencję, bo wszyscy o to apelowali. Kto wygra nie ma różnicy. W wyborach parlamentarnych brały udział po raz pierwszy, jedna z nich głosowała też przy okazji referendum unijnego. Oczywiście przykład nie daje się uogólnić, ale zachęca do zastanowienia się w ilu miejscach i na jaką skalę się powtórzył?
Była skala mikro, teraz będzie makro. Oto wczorajszy wieczorny sondaż TVN pokazany po ogłoszeniu wyników. Pytanie dotyczyło marzeń, a nie przewidywań, odnośnie kształtu powyborczego układu rządowego. Rządów z czyim udziałem chcieli ankietowani?
Najwięcej wskazań miała koalicja PO - LiD, zastanawiały jednak trzy inne wyniki.
- Samodzielne rządy PO (10,7 proc.) - zaskakująco mało, biorąc pod uwagę świetny rezultat Platformy. Gdzie się podziała reszta jej wyborców i przede wszystkim po co głosowali na PO, skoro nie chcą by wzięła ona pełnię odpowiedzialności za państwo?
- Samodzielne rządy PiS (10,4 proc.) - gdzie ta dysproporcja i odrzucenie PiS-u?
- Koalicja zupełnie inna (30 proc.) - nie wiadomo jednak jaka, bo wskazania obejmowały wszystkie możliwe konstelacje, nawet PO-LiD-PSL oraz PO-PiS. Nie widziałem chyba tylko PiS-LiD.
Czego dowiadujemy się o wyborcach, którzy po wrzuceniu do urny kartki nie potrafią wskazać, kto według nich powinien rządzić, czyli jakie konkretne przełożenie powinien mieć oddany przez nich głos? Hipotezy można mnożyć, np. o „niepolitycznym rządzie bez udziału polityków”, ale zawsze będą one zaczepiać o granicę politycznego SF.
Oczywiste jest, że demokracja zakłada, że wyniku wyborów nigdy nie przesądzają ci, którzy polityką żyją i się w niej orientują. Większość ludzi jej nie lubi i to oni paradoksalnie mają decydujący głos. Przydałyby się zatem dokładne analizy, które opisywałyby polityczną orientację wyborców. Obawiam się, że po wczorajszych wyborach ze zrozumiałych względów takie badania nie powstaną.
Żeby była jasność, wcale nie chcę powiedzieć, że gdyby frekwencja była niższa, to PO nie wygrałaby. Pewnie by wygrała, choć z niższą przewagą. Chodzi wyłącznie o to, by nie ekscytować się frekwencją, bo bardzo prawdopodobne jest, że „cieszymy się, że przybyło nam lekarzy, tylko że większość nie ukończyła studiów medycznych".
Im więcej ludzi powodowanych wyłącznie impulsem „apelują, to zagłosuję na byle kogo, niech tylko frekwencja będzie wyższa”, bierze sprawy w swoje ręce, tym gorzej dla demokracji, bo to ją wykoślawia, a głosowanie staje zabawą, a nie poważną decyzją przesądzającą o kształcie państwa na cztery lata.
Że jest to wpisane w reguły demokratyczne? Zgoda. Tylko, że żadne reguły nie nakazują np. prowadzenia ogromnych kampanii medialnych, które zachęcają wyłącznie do głosowania. A tym razem tak właśnie było. Głosuje się bowiem zawsze po coś, za czymś, na kogoś, a nie po to by jedynie zagłosować.
Rocznik 1981, mieszkam w Toruniu. tak w ogóle to młody, wykształcony i z dużego miasta.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka