Po napisaniu wcześniej na temat pierwiastka uroczyście obiecałem sobie, że już nie będę do tej sprawy wracał, w każdym razie w Salonie24, a to z dwóch względów: po pierwsze – bo wszystko, co miałem na ten temat do powiedzenia – powiedziałem; po wtóre zaś – Salon24 został tak nasycony sprawą pierwiastka, że reakcje na kolejny wpis w tej sprawie muszą siłą rzeczy wzbudzać nudności u czytelników – i to nudności nie w sensie „nudy” ale raczej tym fizjologicznym. Po raz kolejny w życiu muszę jednak złamać przyrzeczenie dane samemu sobie.
Już po opuszczeniu Polski w ostatni piątek, w pewnym dużym państwie Unii Europejskiej (nie będącym Niemcami!) znalazłem się na imprezie towarzyskiej, gdzie znajomy Belg-Flamand poprosił mnie o krótką relację na temat ostatnich wydarzeń w Polsce. Gdy przeszedłem do pierwiastka czyli do square root, na twarzy mojego znajomego – dodam, wybitnego znawcy prawa europejskiego – pojawiło się niedowierzanie, które szybko zostało zastąpione perlistym śmiechem, niewykluczone że nerwowym, jakim wielu ludzi reaguje na fakty i sytuacje, których ich umysł nie jest w stanie ogarnąć. Nie tłumaczę sobie tego śmiechu jakimś lekceważeniem dla interesu narodowego Polski, wiem bowiem, że mój znajomy jest skądinąd wielkim przyjacielem naszego kraju. (No w każdym razie był, do momentu w którym dowiedział się o pomyśle pierwiastka, bo tu zapewne jego sympatia dla Polski weszła w konflikt ze znajomością mechanizmów funkcjonowania Unii Europejskiej).
Ponieważ moje dalsze tłumaczenia strategii rządu Jarosława Kaczyńskiego nie wzbudziły takiego zainteresowania, na jakie liczyłem, a znajomy udał się obcesowo w poszukiwaniu alkoholu, zostałem na chwilę sam na sam ze swymi myślami, i doszedłem w momencie olśnienia do takiego oto wytłumaczenia, dlaczego nie możemy liczyć na żadne, minimalne nawet poparcie dla idei pierwiastka ani wśród polityków Unii, ani co gorsza, opinii publicznej. Nie chodzi tu wcale o merytoryczny spór co do tego, na ile należy spłaszczyć reprezentację obywateli, odchodząc od zasady proporcjonalności w kierunku zasady relatywnie silniejszej (niż wskazywałaby na to ich liczba ludności) wagi głosu państw małych i średnich. Jest to spór całkowicie uprawniony, obie strony mają tu racjonalne argumenty, które wszelako się znoszą, a zatem trzeba znaleźć jakiś kompromis miedzy dwoma skrajnościami, z których jedną jest zasada jedno państwo-jeden głos, a drugą – głosy ważone dokładnie odzwierciedlające liczbę ludności danego kraju. System pierwszy jest tradycyjnym systemem klasycznych organizacji międzynarodowych (à la ONZ, choć nawet i tam jest od niego odstępstwo w postaci prawa weta dla stałych członków w Radzie Bezpieczeństwa), zaś system drugi – charakterystyczny dla państw unitarnych (też, w czystej postaci nigdzie nie występujący). Ponieważ UE jest hybrydą, to system głosowania musi też mieć charakter hybrydalny. Czy akurat rozwiązanie z projektu Traktatu Konstytucyjnego było dobrym kompromisem między tymi dwiema skrajnościami – o tym można dyskutować, i jeśli polska dyplomacja akurat z takim wyważeniem nie zgadza się, może i powinna zaproponować inne, lepiej – jej zdaniem – odzwierciedlające dzisiejszy charakter tworu, jakim jest UE. Np. domagając się podwyższenia progu ludności i obniżenia progu liczby państw (co w konsekwencji praktycznej, wzmocniłoby pozycję Polski). Albo przez rozszerzenie liczby obszarów, w których wymagana jest tzw. większość super-kwalifikowana, czyli 72 procent państw. Albo jedno i drugie.
Sęk w tym – i do takiej właśnie konkluzji doszedłem, tłumacząc sobie mało grzeczną reakcję mojego znajomego na pierwiastek – że jakikolwiek system głosowania, by miał szansę na choćby minimalne poparcie, musi odnosić się do jakichś realiów politycznych. Większość jest czymś rzeczywistym nawet dla matematycznych idiotów: szesnaście państw to więcej niż np. osiem i tę abstrakcję ujętą słowem „większość” można sobie uzmysłowić plastycznie: tu siedzi szesnastu przedstawicieli państw, po drugiej stronie ośmiu, i tych pierwszych jest gołym okiem więcej. Tak samo można sobie uzmysłowić system głosów ważonych: jedno państwo ma więcej ludzi niż inne więc jego głos będzie liczony silniej. (Tak samo jak np. w Światowej Organizacji Handlu głosy ważone odpowiadają potencjałowi gospodarczemu państw członkowskich).
System głosowania powinien być refleksem czegoś w rzeczywistości obiektywnej: a taką rzeczywistością jest większość – czegokolwiek: ludności, dochodu narodowego, lub liczby państw. Dlatego jakikolwiek system głosowania, zaproponowany przez Polskę jako alternatywa wobec systemu traktatowego, a jednocześnie wobec systemu nicejskiego (który ma tę wadę, że już nikt go nie chce więc jest, realistycznie rzecz ujmując, nie do utrzymania) byłby propozycją niewątpliwie kontrowersyjną, ale poważną. Niestety, system pierwiastkowy propozycją poważną nie jest, bo najpierw trzeba wytłumaczyć ludziom, co to właściwie jest pierwiastek, a potem – co dużo trudniejsze – jaki jest mianowicie związek miedzy obliczeniem pierwiastka z liczby ludności a adekwatnym podziałem głosów w Unii Europejskiej. Takie wykazanie jest o tyle trudne, że i tak wszyscy wiedzą, że nie chodzi tu o naprawdę o żaden pierwiastek tylko o Niemcy. A jeśli tak, to nie zawracajmy sobie głowy mówieniem o pierwiastku, bo dokładnie z taką samą racjonalnością można by zaproponować taki oto system, by np. ludność każdego państwa podnieść do trzeciej potęgi, podzielić przez siedem, przemnożyć przez procent dni deszczowych w roku i odjąć sumę stanowiącą odpowiednik długości linii kolejowych w tym kraju. Gdyby się okazało, że przy takiej kalkulacji rola Niemiec byłaby sprowadzona do rangi, odpowiadającej oczekiwaniom polskiego rządu, nie byłoby żadnej różnicy jakościowej między takim systemem a pierwiastkiem.
Niestety, taka metoda dzieliłaby z systemem pierwiastkowym i tę cechę, że niechybnie wzbudzałaby osłupienie a potem rozbawienie naszych partnerów w rozmowach, tak towarzyskich jak i dyplomatycznych. Nie jest to oczywiście sam w sobie żaden argument merytoryczny przeciwko systemowi pierwiastkowemu, i w niczym nie chcę uchybić zacnym profesorom z UJ, którzy na taki koncept wpadli. Rzecz jasna – nie oni pierwsi, a w teorii organizacji od dawna stosowana jest właśnie metoda pierwiastkowa obliczania faktycznej siły państwa w jakiejś organizacji. Znamienne jednak, że ten instrument naukowy nigdy nie stał się praktyką w żadnej organizacji, międzynarodowej ani jakiejkolwiek innej. Bowiem różnica między profesorem a politykiem jest taka, że ten pierwszy musi swych studentów po prostu nauczyć, zaś w ostateczności – pokarać dwóją, a ten drugi musi swych partnerów niestety przekonać.
Inne tematy w dziale Polityka