Świetlicki pisze Chandlerem, takim – powiedzmy – krakowskim Chandlerem, a rezultat jest kapitalny: połączenie krakowskiej pijacko-artystycznej atmosfery z kalifornijskim stylem „noir” daje świetny rezultat. Ale ja tu nie o literackich walorach nowej powieści Marcina Świetlickiego tylko o fundamentalnym, horrendalnym fałszu, na jakim ta książka jest oparta – fałszu, który ktoś musi jasno i kategorycznie obnażyć. Czynię to ja, niniejszym.
Pierwsza połowa powieści dzieje się w Krakowie, i mimo rozmaitych (czasem nawet bardzo dramatycznych) przypadków, jakie stają się udziałem głównego bohatera (zwanego tu „mistrzem”), miejsce akcji przedstawione jest z czułą miłością: Kraków jest gniazdem, w którym magiczna atmosfera powoduje, że nawet najgorszy nieudacznik czuć się może u siebie. Potem akcja przenosi się do Warszawy, i wszystko się zmienia: stolica jest ponurym paskudztwem, zaludnionym typami płytkimi i uganiającymi się za kasą; w kawiarniach i pubach ludzie mówią tylko najgorsze bzdury, a tkanka miejska jest ludziom nieprzyjazna i wroga.
Jest oczywiście akurat na odwrót. Kalumnia Świetlickiego nie może pozostać więc bez odpowiedzi. Wyłożę ją jasno, w prostych warszawskich słowach.
Kraków jest prowincjonalny, zatęchły i nudny; Warszawa jest wspaniała, otwarta i kosmopolityczna. W Krakowie wszyscy twierdzą że znają wszystkich innych, co w rezultacie daje atmosferę monotonnego grajdoła; w Warszawie wszystko może się w każdej chwili przydarzyć, z najpiękniejszymi nieznajomymi. Bo Warszawa ma fantazję, radość i tę niezbędną odrobinę hucpiarskiej dezynwoltury, która nadaje życiu smak. W Krakowie ludzie kiszą się w obrębie jakichś Plant, a największą przygodą może być spotkanie starego, nudnego znajomego, rzecz jasna wywodzącego się z „dobrej krakowskiej rodziny” (co jest nieuchronne, bo w Krakowie każdy twierdzi, że pochodzi z dobrej krakowskiej rodziny). Na dodatek w Krakowie jacyś trębacze co godzina fałszują denerwującą melodyjkę, nie dając ludziom skupić się na własnych myślach.
Jeśli Państwo oskarżą mnie, że powyższe oceny wypływają z niewiedzy, to nic podobnego: w dzieciństwie spędzałem każde wakacje w Krakowie (bo tam, do dziadków, zsyłali mnie rodzice); tam też jeździłem częściej niż do jakiegokolwiek innego (poza Warszawą) miasta już w moim dojrzałym życiu. Wiem, o czym mówię. Dodam, że mam w Krakowie mnóstwo serdecznych przyjaciół, którym oczywiście głęboko współczuję, że muszą mieszkać w tak beznadziejnym mieście.
A teraz wytłumaczenie tytułu niniejszego wpisu. Książka co prawda nazywa się „Trzynaście”, ale NIKT w Krakowie tak nie powie: Krakowiacy zamiast „trzy” mówią „czy”, zamiast „trzeba” – „czeba”, zamiast „drzewo” – „dżewo”, a zamiast „kotlet” – „sznycel”. Mają więcej denerwujących przypadłości. Krakowiacy w kawiarniach a nawet i restauracjach notorycznie przysiadają się do stolika, a ich zapytanie: „Przepraszam, czy mogę się przysiąść” brzmi: „Wolne?” – po czym nie czekając na odpowiedź, obcesowo siadają. To jedno już może zadać kłam ich twierdzeniom o rzekomej wysokiej kulturze, panującej w ich grodzie.
Na dodatek – krakowscy politycy są najgorsi w całej Polsce; pojęcie „premier z Krakowa” stało się (zasłużenie) pośmiewiskiem w całym kraju, a byłoby i w świecie, gdyby tylko świat chciał zaprzątać sobie uwagę kimś z Krakowa. Kraków ma też najbrzydszą kurtynę teatralną na świecie, najbardziej dysfunkcjonalny dworzec kolejowy i najgorsze kałuże.
Konkludując, książka Świetlickiego – mimo niewątpliwych zalet literackich – stanowi jeden wielki obraźliwy fałsz, a autor za tę zniewagę powinien być przykładnie ukarany. Np. zakazem opuszczania tego swojego Krakowa do końca życia.
Komentarze