Politykiem się nie jest ale się bywa – taką w każdym razie dewizę wyznają niektórzy politycy, a już zwłaszcza ci, którzy tę działalność traktują nie jako sposób na zarabianie pieniędzy, ale jako służbę publiczną. Gdy więc się akurat jest w okresie nie-bywania politykiem, były (a jednocześnie być może – przyszły) polityk może zajmować się wieloma innymi rzeczami, takimi jak architektura (Czesław Bielecki), uczenie cudzych dzieci (prof. Paweł Śpiewak), czy – czemu nie? – komentowanie bieżącej polityki za pieniądze. Pomysł, że ludzie, zaangażowani ongiś w politykę (a także – być może – nie wykluczający przyszłego powrotu do polityki) powinni być odsunięci od możliwości stałego, regularnego komentowania zagadnień politycznych w mediach wydaje mi się dziwaczny.
Życie państw demokratycznych dostarcza mnóstwa przykładów, że jest to nie tylko dopuszczalne, ale i bardzo pożyteczne tak dla publicystyki jak i polityki. Były czołowy doradca polityczny prezydenta Reagana, David Gergen, po służbie w Białym Domu stał się jednym z redaktorów tygodnika US News & World Report a jednocześnie czołowym komentatorem politycznym tego wpływowego pisma. We Włoszech, były premier Giuliano Amato, przez lata miał swój regularny felieton polityczny w niedzielnym wydaniu poważnego dziennika biznesowego Il Sole 24 Ore – i zawiesił tę działalność dopiero, jak został ministrem spraw wewnętrznych. Nikt przy zdrowych zmysłach, a nawet przy zmysłach na pograniczu zdrowia, nie robił mu wyrzutów z tego powodu.
Stąd zgorszenie, że Jan Rokita został stałym komentatorem „Dziennika”, wyrażone przez dwóch czołowych publicystów Rzepy, zdumiewa mnie – tym bardziej, że wyrażone jest przez publicystów takiej klasy jak Igor Janke (wiemy, wiemy…) i Piotr Semka – w moim przekonaniu jednego z najinteligentniejszych i najbardziej spawncy publicystów prawicowych w Polsce. Ich zgorszenia nie mogę tłumaczyć sobie inaczej, jak walką konkurencyjną na rynku dzienników, bo w sposób oczywisty Dziennik jest głównym rywalem Rzepy. Wyrażone przez obu publicystów zaniepokojenie o zacieraniu granicy między polityką a opisującymi ją mediami, traktuję jako mało poważne, nie dlatego, że – jak wskazywali liczni komentatorzy u Igora – media notorycznie tę granicę przekraczają (co jest oczywiście prawdą, ale nie powinno to uzasadniać dalszych takich przekroczeń), ale dlatego, że Rokita czynnym politykiem w tej chwili nie jest, jest wolnym i bardzo inteligentnym człowiekiem, i jeśli pragnie zaoferować swe regularne refleksje gazecie, która chce mu za to płacić, to czynienie gazecie zarzutu z tego jest w wolno-rynkowej demokracji dziwaczne. A jeśli kiedyś zechce wrócić do czynnej polityki? Jego sprawa – miejmy nadzieję, że wtedy Dziennik (jeśli jeszcze będzie istniał, co wcale nie jest takie pewne) zakończy tę współpracę.
Inna sprawa, że nadęcie, jakie towarzyszyło faktowi podjęcia tej współpracy, mogło rzeczywiście trochę śmieszyć: narcystyczna auto-deklaracja Rokity, oznajmiająca Polsce dobrą nowinę, że oto przybył jej nowy Piastun Władzy Sądzenia, była dla niego dość typowa, ale już pewien brak dystansu do siebie i samo-krytycyzmu ze strony redaktora Roberta Krasowskiego, który nadał temu faktowi charakter przełomowego wydarzenia w dziejach polskiej demokracji i mediów – zasługuje na ironiczny uśmiech (choć chyba nie na oburzenie, jakiemu dali wyraz redaktorzy Rzepy). Redaktorzy Dziennika, a już osobliwie redaktor Krasowski i Cezary Michalski, mają wyraźną tendencję do auto-celebracji: pamiętam jakiś niedawny numer jubileuszowy dodatku „Europa”, w którym fakt założenia owego dodatku został przedstawiony w kategoriach przełomu w życiu intelektualnym Polski, Europy i świata. No ale przyznajmy, jest to bufonada w sumie niezbyt szkodliwa, częściowo zapewne motywowana względami marketingowymi, które w aktualnej sytuacji rynkowo-komercyjnej Dziennika są całkowicie zrozumiałe.
Trochę szkoda, że w tym skupieniu na sprawach branżowych, komentatorom umknęła uwagi treść pierwszego artykułu Rokity, naprawdę szalenie inteligentnego i ciekawego – może dlatego, że był o trzy razy za długi (artykuł, nie Rokita), więc wielu zapewne nie przebrnęło do końca. Przy całym szacunku dla tez Rokity odnoszę wrażenie, że na treści zaciążyła chyba osobista niechęć do Tuska: dokonując wiwisekcji „rządów osobistych” Rokita sugeruje, że jest to jakieś niebezpieczne novum, podczas gdy wiele zjawisk to rutynowe cechy demokracji parlamentarno-gabinetowej. Gdy Rokita zżyma się na brak dyskusji w parlamencie i na brak suwerennego podejmowania decyzji przez parlamentarzystów, nie docenia chyba faktu, że dyscyplina partyjna jest normalną częścią funkcjonowania parlamentu zwłaszcza w modelu rządów gabinetowych (w odróżnieniu od prezydenckich). Gdy ubolewa nad brakiem dyskusji wewnątrz-partyjnej w PO – być może ma rację, ale z punktu widzenia demokracji jest to rzecz drugorzędna – znaczenie główne ma realna dyskusja i spór między partiami. I wreszcie – gdy oburza go fakt, że ministrowie w rządzie są tam „wyłącznie z woli swojego szefa”, stwarza niesłuszne chyba wrażenie, że premier nie powinien decydować o tym, z kim pragnie w rządzie współpracować. Krótko mówiąc – są to być może wszystko tendencje pożałowania godne, ale nie wymyślił ich Donald Tusk.
Tak czy inaczej, pojawienie się nowego publicysty w polskiej branży dziennikarstwa politycznego witam z zadowoleniem i nadzieją, a kolegom z Rzepy podpowiadam, że jest obecnie na rynku paru zużytych a niewyżytych byłych polityków, którym można by zaproponować współpracę, na przykład… A zresztą, nie będę złośliwy.
Inne tematy w dziale Polityka