Wstałem w środku nocy by obejrzeć debatę Obama-McCain. I nie żałuję. Obaj kandydaci byli – jak na moje oko – w świetnej formie. Minimum chwytów retorycznych, minimum złośliwości i zagrywek pod publiczkę, minimum zabawnych „one liners”, czyli zwischenrufów, które można zapamiętać i zacytować. Ale to świadczy w sumie dobrze o dzisiejszym stanie amerykańskiej opinii publicznej: taki ton debaty najwyraźniej został kandydatom podpowiedziany przez ich sztaby, a te musiały dokonać kalkulacji, że najlepiej teraz zdobyć ostatnie głosy niezdecydowanych przez kreowanie wizerunku poważnego męża stanu.
Najbardziej zaimponował mi Obama, gdy – wyraźnie zaproszony przez prowadzącego debatę do sformułowania jakiejś krytyki pod adresem Pani Palin, co umówmy się, było łatwe, bo w historii Stanów o stanowisko wice-prezydenta nie ubiegał się chyba jeszcze nigdy nikt o tak śmiesznie niewystarczających kompetencjach – uchylił się od jakichkolwiek personalnych wycieczek. Znów, nie sądzę, by było to przejawem jego miłosierdzia, ale raczej politycznego wyrachowania, że opinia nie przebaczy mu żadnych niegrzeczności pod adresem tej pani.
90 procent debaty to były analizy ekonomiczne, pełne liczb i statystyk. Strategia obu polityków była bardzo przejrzysta. Obama starał się za wszelką cenę powiązać McCaina z obecną administracją wiedząc dobrze, że Bush – nawet zupełnie niezależnie od aktualnego kryzysu finansowego – zostawia swemu następcy gospodarkę w tak fatalnym stanie, z gigantycznym deficytem (odziedziczywszy po Clintonie nadwyżkę budżetową) i zaostrzającymi nierówność absurdalnymi cięciami podatkowymi, że wystarczy w opinii publicznej zbudować zbitkę „McCain-Bush”, by mieć zwycięstwo w kieszeni. McCain jak mógł opierał się tej analogii twierdząc, że wiele razy głosował przeciwko projektom budżetowym Busha.
Z kolei atak McCaina na Obamę miał na celu pokazanie, że ten ostatni jest zwolennikiem wydatków budżetowych jako odpowiedzi na każdy problem, a także redystrybucji podatkowej. W tym celu przywołał postać „hydraulika Joe”, któremu na jednym ze spotkań przedwyborczych Obama miał powiedzieć, że w wyniku zmian podatkowych w Stanach nastąpi „spreading the wealth” – czyli upowszechnienie bogactwa (proponuję smaczne tłumaczenie: „rozsmarować pieniążki”). Zwracając się wprost do kamery, McCain zapewnił poczciwego Joe, który całe życie chciał realizować „marzenie amerykańskie”, że administracja McCaina nie zabierze mu jego ciężko zarobionych pieniędzy i nie będzie ich w żadnym przypadku upowszechniała.
W ten sposób hydraulik, chociaż tym razem nie z Polski, stał się – podobnie jak parę lat temu we francuskim referendum nad traktatem konstytucyjnym – czołową figurą w przedwyborczym dyskursie amerykańskim. Trochę szkoda więc, że Joe nie nazywa się Kowalsky ale Wurzelbacher, bo moglibyśmy znów wysłać przystojnego modela z Gdańska, obłożonego kluczami francuskimi i innymi sprzętami, do kampanii reklamującej nasz kraj, tym razem w USA, jak to wcześniej zrobiliśmy we Francji.
Zaś wracając do wyborów amerykańskich – wydaje się, że Obama ma raczej zwycięstwo zapewnione, co mnie dość cieszy, nawet nie ze względu na samego Obamę, ani nawet nie dlatego bym miał coś specjalnie przeciw McCainowi – ale dlatego, że wizja Sary Palin jako Prezydenta USA (czego, wziąwszy pod uwagę wiek McCaina, wykluczyć się nie da) – jest już trochę zbyt obraźliwa i upokarzająca dla wielkiego narodu amerykańskiego, a mam tam sporo przyjaciół.
Inne tematy w dziale Polityka