Przełomowym momentem amerykańskiej kampanii wyborczej, który w końcu zadecydował o klęsce Johna McCaina, był wybór gubernator Alaski, Sary Palin na kandydata na wiceprezydenta. Nie, nie chodzi już o konkretne przymioty pani Palin: o jej inteligencję, rozsądek, znajomość świata i przygotowanie do stanowiska (już niedawno, w czasie kampanii, nie była w stanie wyjaśnić uczniowi trzeciej klasy szkoły podstawowej, na czym właściwie polegają obowiązki wice-prezydenta USA). Chodzi o coś ważniejszego: o polityczne i kulturowe znaczenie tego wyboru.
Polityczne było takie, że McCain stracił wielu potencjalnych wyborców amerykańskich, całkowicie zdegustowanych wyborem współ-kandydata, a w zamian nikogo nie zyskał. Ci, którzy Panią Palin są w Ameryce zachwyceni, i tak głosowaliby na Republikanów, bo nie mieliby na kogo innego: głos na jakiegokolwiek innego kandydata (na libertarianów czy na Partię Vote Here – sam widziałem jej nazwę na karcie wyborczej) byłby głosem straconym, a więc praktycznie wsparciem Obamy. A Obama jest dla tej właśnie grupy największym demonem. A zatem ten segment wyborców – Amerykę niewykształconą, ignorancką, ksenofobiczną i przerażoną światem – McCain i tak miał w kieszeni już na „dzień dobry”.
Ale stracił tych, którzy głosowaliby na Republikanów przed wzgląd np. na program ekonomiczny czy politykę zagraniczną McCaina, ale których palinizm zbrzydza i odpycha. Wg ocen sondaży, w trakcie kampanii McCain stracił 20 procent tzw. „umiarkowanych Republikanów”. Czynnik palinizmu był w tej utracie tego kluczowego dla McCaina poparcia decydujacy („kluczowego”, bo w dynamice amerykańskich kampanii, gdzie kandydaci naturalnie sterują w kierunku centrum, ci umiarkowani Republikanie byli najbardziej prawdopodobnymi uciekinierami do obozu Obamy).
Jeszcze większe było znaczenie kulturowe tego wyboru. McCain – który zbudował swój autorytet i pozycję nie tylko na bohaterskich dokonaniach wojennych, ale także na rozsądku, umiarkowaniu i politycznej rozumności – dał potężny sygnał, że zamierza oprzeć się na tej Ameryce, którą reprezentuje Pani Palin. Jaka to Ameryka?
Już sam przebieg kampanii Pani Palin pokazał oblicze palinizmu. Wiece Pani Palin nazywały się nierzadko „pro-America rallies” (wiece pro-amerykańskie), co stanowiło oczywisty sygnał, że wszyscy inni nie są „prawdziwą Ameryką”. Na spotkaniach przedwyborczych Pani Palin podbijała bębenek swym słuchaczom mówiąc im, że to oni są „prawdziwą Ameryką”, jakby poza nimi była jeszcze Ameryka nominalna, nieprawdziwa. Była to więc kampania z natury swej dzieląca i wykluczająca: oczywiście przede wszystkim wykluczająca z amerykańskości przebrzydłych liberałów, jajogłowych, ludzi skażonych wykształceniem i znajomością świata. To Ameryka groteskowo ignoranckich a agresywnych radiowych showmenów takich jak Rush Limbaugh, Ameryka wierząca że świat został stworzony 6 tysięcy lat temu, a każdy muzułmanin to terrorysta, nienawidzący Ameryki itp. To – nie waham się tego powiedzieć – ta najgłupsza Ameryka, a proszę mi wierzyć, głupia Ameryka jest naprawdę bardzo głupia.
Ta Ameryka znienawidziła Obamę od pierwszego wejrzenia. Może nawet niekoniecznie przez wzgląd na jego kolor skóry – czarnoskóry sędzia Clarence Thomas nie jest znienawidzony przez amerykańskich fundamentalistów – ale przez kulturowy wydźwięk jego kandydatury i kampanii: otwartość, dynamizm, oparcie się na ludziach doskonale wykształconych i powtarzających najbardziej znienawidzone przez palinistów słowo „Change”.
Dlatego to właśnie na wiecach Pani Palin jej miłośnicy – już po wykrzyczeniu „We love you Sarah!” oznajmiali, że Obama jest terrorystą, muzułmaninem, Arabem. To właśnie tę Amerykę przybliżyli nam ci polscy komentatorzy, którzy z wypiekami na policzkach donosili z teatralnym oburzeniem, że mama Obamy puściła się z Muzułmaninem (w domyśle: zamiast z katolikiem, jak należy), albo że rodzice Obamy poznali się byli na kursie języka rosyjskiego (zamiast np. na klasach katechezy albo spotkaniach kółka różańcowego). Ten właśnie dyskurs, ta kultura, ta argumentacja – to istota palinizmu.
Palinizm pociągnął McCaina w dół, do wyborczej katastrofy. W wojnie kulturowej, której istotnym epizodem były ostatnie wybory amerykańskie, wygrała ta inna Ameryka.
Czy Obama będzie wielkim, a choćby i dobrym prezydentem – tego przewidzieć się nie da. Wysłuchałem parę godzin temu jego przemówienia w Chicago – i choć było bardzo porywające i piękne, jak na mój gust było nieco zbyt kaznodziejskie – nie w stylu tele-ewangelicznych kaznodziejów, ale w stylu czarnych kaznodziejów, których słuchałem w zachwyceniu w kościołach murzyńskich w Harlemie przed rokiem. Jak na mój gust – słowa Obamie przychodzą nieco zbyt łatwo. Ale może to wynika z uprzedzeń i kompleksów człowieka, który nie potrafi porządnie wydukać jednego zdania…
To, co jednak już wiemy, to że w amerykańskiej wojnie kulturowej Obama jest antytezą palinizmu. Zaś dla przyjaciół Ameryki otwartej, rozsądnej, wykształconej – czyli tej najlepszej Ameryki, w której otwartość, rozsądek i wykształcenie są najlepsze, w swych kategoriach, na świecie – to bardzo dobra wiadomość.
Inne tematy w dziale Polityka