Wyrażoną przeze mnie w ostatnim wpisie tezę, iż o porażce McCaina w amerykańskich wyborach prezydenckich zadecydował palinizm (© by Wojciech Sadurski) poddałem weryfikacji już następnego dnia po przybyciu do Nowego Jorku. Z żalem dla siebie niosę dobrą nowinę moim krytykom: skutki tej weryfikacji okazały się druzgocące dla mojej tezy.
Zgodnie z regułami naukowymi, dwa słowa o metodologii weryfikacji: polegała ona na spożyciu obiadu z kolegą-profesorem prawa na jednym z czołowych uniwersytetów nowojorskich. Kolega ów, najdalszy od jakichkolwiek ukąszeń palinizmem, przekonał mnie, że wpływ ten – jeśli w ogóle – był bardzo nieznaczny. O zwycięstwie Obamy - przekonywał mnie mój znajomy, nie wykazując zresztą przesadnej oryginalności - zadecydowały trzy czynniki: po pierwsze: kryzys ekonomiczny, po drugie, prezydentura Busha, po trzecie, kryzys ekonomiczny. W tym układzie wybory były dla McCaina nie do wygrania. Do tego mój znajomy dodał dwa czynniki drugorzędne: wspaniała organizacja kampanii wyborczej Obamy (w połączeniu z dość chaotyczną kampanią republikańską), no i niezwykłe przymioty umysłu i charakteru kandydata Demokratów.
(Zresztą, tak na marginesie, Obama ma duże szczęście, że jego elektoratem byli obywatele USA a nie np. Salon24: tu komentatorzy na wyrywki zaklinali się, że w życiu na niego by nie głosowali. Drugim takim społeczeństwem, obok Salonu24, które zapewniłoby druzgocące zwycięstwo McCainowi, jest podobno Izrael, przepraszam za porównanie. Jak powiedział mi mój znajomy amerykański, który, nie da się ukryć, ma jakieś tam powinowactwa z Bliskim Wschodem wiele pokoleń wstecz, Izrael był anty-Obamowski, poza jednym znajomym mojego znajomego, który uważał, że większa presja ze strony USA dobrze zrobi Izraelowi. No ale to był Izraelczyk-lewak, jak się wydaje).
Co do samej Pani Sary Palin, mój rozmówca nie podziela przekonania, że może ona być nową wielką nadzieją Partii Republikańskiej, bo – tak samo jak ja uważam – sądzi on, że szanse tej partii wymagają umocnienia jej wpływów w elektoracie umiarkowanym, a nie skrajnym (który i tak jest w ostatecznym rachunku po stronie Republikanów), którego reprezentantem jest Pani Palin. Nie wyklucza on jednak, że może z czasem wyrosnąć ona na postać o znaczeniu ogólnokrajowym, zwłaszcza jeśli – to słowa mojego znajomego, a nie moje – wejdzie np. do Senatu, tamże np. do senackiej komisji spraw zagranicznych, i w związku z tym nauczy się paru rzeczy, np. takich, że Afryka to nie jest kraj ale kontynent.
Natomiast jako skrajny nonsens mój rozmówca odrzucił tezę, tak chętnie lansowaną przez niektórych analityków Salonu24, że czarni Amerykanie głosowali na Obamę z powodów rasowych, czego dowodem miało być to, że ok. 95 procent głosujących Afro-Amerykanów głosowało na Obamę. Dowód ma charakter logicznie niespójny, a to z tego powodu, iż czarni wyborcy w przeważającym (i to druzgocąco przeważającym stopniu) głosują na kandydatów Partii Demokratycznej. Czynią to bez względu na kolor kandydata. W ubiegłych wyborach prezydenckich na Busha głosowało ok. 10 procent murzyńskiego elektoratu (aktywnie głosującego). Z tego rachunku jasno wynika, że na Obamę ze względów rasowych w najlepszym przypadku głosowało ok. 5 procent murzyńskich wyborców. Wielkie mecyje!
Ale skoro już jestem przy naszych Salonowych sprawach, to nie mogę nie nawiązać do burzy, jaka rozpętała się po moim poprzednim wpisie, tym o palinizmie. Salon, jak jeden mąż (albo jak jedna żona), zatrząsł się z oburzenia. To w zasadzie nic nowego – wielu moich regularnych Czytelników stale trzęsie się z oburzenia; czasem wręcz mam wrażenie, że przychodzi do mnie głównie po to, by się potrząść i pooburzać. No i dobrze, nie chcę utrwalonych przyzwyczajeń podważać, kto się trzęsie i mu z tym dobrze, niech się trzęsie, kto się gorszy niech się gorszy – i na zdrowie.
Wielu, mniej skłonnych do regularnego trzęsienia się z oburzenia, wyraziło smutek i zatroskanie moim spadkiem formy, dzieląc się ze mną swoim rozczarowaniem z powodu niskiego poziomu tak merytorycznego jak i formalnego mojego wpisu. (Pewien komentator zwierzył się nawet, że rozczarowany moimi wpisami był od samego początku, ale ostatnio jest coraz gorzej – co trochę przypomina słynny przepis Hitchcocka, że film musi zacząć się od trzęsienia ziemi, a potem…, no znają Państwo). Rozczarowanie to rzecz jasna zasmuca mnie, bo lubię robić ludziom dobrze, ale z drugiej strony od bycia kochanym mam inne miejsca niż Salon24. Zasmucałoby to mnie zresztą bardziej, gdyby nie natrętne poczucie, że te wyrazy troski o mój upadek umysłowy i moralny są cokolwiek obłudne.
Oto bowiem zostałem oskarżony o karygodne użycie wysoce niekulturalnego słowa, mianowicie „głupo*a”, zaadresowanego pod adresem dużej części bratniego narodu amerykańskiego, tej mianowicie, symbolizowanej przez program i polityczny wizerunek Pani Sary Palin. Salonowa Policja Poprawności Politycznej (PPP) uznała to za ciężką obelgę, jaka nie przystoi komentatorowi poważnego forum niezależnych publicystów, jakim jest Salon24. (Niektórzy dodali jeszcze do tego gorycz, że obrażam kobietę, matkę dzieciom, ale to już przesadna nadgorliwość ze strony PPP, bo w antycypacji takiego zarzutu zastrzegałem się byłem, że nie chodzi mi o osobę Pani Palin, ale o pewne zjawisko społeczne).
Rzecz jasna, o kulturę słowa należy walczyć zawsze, ale kampania ze strony PPP będzie nieco bardziej wiarygodna, jeśli będzie miała choćby pozory bezstronności. Gdy bowiem nasz Suweren strofuje mnie za użycie słowa „głupo*a”, a jednocześnie toleruje publikowanie naprawdę paskudnych wypowiedzi, czy wręcz całej książki, na temat na przykład Michni*a albo Gazety Wyborczej – to moja skłonność do skruchy, wstydu i pokuty zostaje trochę podkopana. I chciałoby mi się skierować do niego apel: „Nie gorsz się, Igorze, bo bywało gorzej” – gdyby nie to, że rym dość marny, a i składnia mało powabna.
Inne tematy w dziale Polityka