No i mamy nową bitwę w naszej Wojnie Kulturowej – o porody in vitro. Na blogu Pana Redaktora Tomasza P. Terlikowskiego, który – jak łatwo zauważyć – interesuje się osobliwie seksem i prokreacją, mieliśmy wielką Filipinkę przeciwko rządowi, który rozważa właśnie możliwość refundacji tej metody ludzkiego rozmnażania.
W ogóle blog Pana Terlikowskiego jest coraz ciekawszy i zaglądam do niego z ekscytacją, być może nawet niezdrową. Niedawno np. Pan Terlikowski pochylił się z moralnym obrzydzeniem nad ohydną praktyką masturbacji, subtelnie odróżniając ją od pieszczot małżeńskich, które są dopuszczalne, zwłaszcza jeśli poprzedzają stosunek płciowy klasyczny, heteroseksualny, prokreacyjnie motywowany. Dozwolonych pozycji jeszcze nie ogłosił, być może właśnie nad taką listą pracuje, choć zalecałbym Mu w tym wstrzemięźliwość, bo przecież Salon24 jest medium ogólnodostępnym, zagląda tu także młodzież (o czym świadczą wpisy Stowarzyszenia Koliber i Kolegi Rybitzky’ego) i łatwo można zasiać zgorszenie, po czym Igor Janke będzie miał kłopoty i będzie musiał tłumaczyć się przed trójką społeczną w swoim miejscu zatrudnienia (które do permisywnych wszak nie należy).
W kąciku porad seksualno-moralnych, jakim staje się w coraz większym stopniu blog Pana Redaktora TPT, napiętnowano ostatnio ideę refundacji metod „In vitro”, a także w ogóle tę metodę zapładniania. Te dwie sprawy trzeba ściśle od siebie odróżnić: co innego dopuszczalność tej metody, co innego zaś – kwestia refundacji.
Jeśli chodzi o pierwszą sprawę, to jak rozumiem Kościół jest zdecydowanie przeciwny „dzieciom z probówki”. Jak mogę się zorientować, o proteście tym decydują głownie (choć zapewne nie jedynie) dwa argumenty. Pierwszy ma charakter fundamentalny: chodzi o to, że pewna ilość zarodków, użytych dla spowodowania takiego zapłodnienia, ulegnie zniszczeniu, ewentualnie zamrożeniu. Zarodki te, zdaniem Kościoła, posiadają przymioty ludzkie, a zatem mamy do czynienia z „niszczeniem życia”. Rada Episkopatu ds. Rodziny nazwała zatem tego typu metodę „rodzajem wyrafinowanej aborcji”, zaś bp Stanisław Stefanek zadał pytanie o dramatyczną sytuację narodzonego w ten sposób dziecka, które może wszak uświadomić sobie, „że po to, aby żyło, wymordowano kilkoro jego braci i sióstr, lub że jego brat jest zamrożony w zapasach magazynów zapłodnionych zarodków”.
Ten pierwszy argument opiera się na dogmatach teologicznych: zrównanie zarodka z człowiekiem jest przekonaniem, z którym nie można dyskutować: można je jedynie przyjąć albo odrzucić. Wystarczy powiedzieć, że dla tych wszystkich, którzy nie mogą w „niewykorzystanych” zarodkach dopatrzyć się braci i sióstr, rozpaczliwie a bezsilnie czekających na swe urodzenie, albo zamrożonych w magazynie, argument o tym, że zapłodnienie in vitro ma jako skutki uboczne wielokrotne zabójstwa po prostu nie przemawia. I już. Do kogo przemawia – niech nie sili się na potomstwo tą metodą. Ale niech nie zabrania innym realizacji swych marzeń o potomstwie, jeśli nie mogą ich spełnić inną metodą.
(Tak na marginesie: swój sprzeciw przeciwko metodzie in vitro Pan Adam Wielomski w niedawnym wpisie w Salonie uzasadnia m.in. obawą o własny los: „Popieram ten projekt [pełnego zakazu metody In vitro – przyp. WS] także jako człowiek, gdyż nie chciałbym podzielić losu tych zarodków i zakończyć swojej egzystencji w zamrażarce, oczekując jej końca przy okazji pierwszej przypadkowej awarii prądu.” Kto i w jakim celu chciałby wsadzić naszego czołowego monarchistę do lodówki celem zamrożenia go, a także, czy w zwykłej zamrażarce Pan Wielomski w ogóle się zmieści – pozostaje dla mnie niejasne. Ja chciałbym w każdym razie go zapewnić, że jeśli pojawi się projekt zamrażania polskich monarchistów, na przykład w celach edukacyjnych, muzealnych lub rozrywkowych – będę temu przeciwny! Ale ale… Czyżby coś z logiką u naszego Rojalisty było nie w porządku? Przecież gdyby jacyś dranie, np. od Michnika, już wsadzili go do tej zamrażarki, to powinien on wyczekiwać z utęsknieniem raczej niż obawą awarii prądu: awaria taka przyniosłaby Jego wybawienie, a nie „koniec egzystencji”; zarodkiem wszak już nie jest i raczej nie będzie.. No dobrze, nie będę się dalej czepiał, w końcu król z ubytkami w logice to żadna nowina).
Drugi argument przeciwko samej metodzie in vitro mówi, że tylko dzieci narodzone w sposób naturalny, a zatem w wyniku stosunku płciowego zakończonego wprowadzeniem nasienia męskiego do organów kobiety, poczęte zostały w sposób godny, przy okazaniu miłości małżeńskiej, a zatem szczęśliwe. To jest nonsens – kreślenie związku między okolicznościami stosunku a szczęściem i godnością dziecka jest rozbrajającym absurdem, z którym naprawdę poważnie nie wypada dyskutować. Każdy, kto zna jakąś parę, która latami starała się o dziecko i wreszcie, w swojej bezsilności, zdecydowała się na trudny i kosztowny zabieg in vitro wie, jak bardzo ich dziecko otoczone jest miłością. Po prostu związek między nastrojem i okolicznościami aktu poczęcia a uwarunkowaniami psychologicznego szczęścia dziecka jest tak odległy, że budować na nim jakiekolwiek zakazy moralne jest rzeczą karkołomną.
A już ludziom żyjącym w celibacie – formułować recepty na to, jakie okoliczności współżycia seksualnego prowadzą do szczęśliwego potomstwa, jednak trochę nie wypada. Bo warunkiem uzasadnionych sądów etycznych jest jednak pewna doza empatii, która zbudowana musi być na współ-odczuwaniu i współ-cierpieniu. Są rzeczy, na których księża żyjący w celibacie znają się bez porównania lepiej niż przeciętni świeccy, ale akurat jakość uniesień duchowych, związanych z radosnym seksem, a potem emocjonalnych doznań, towarzyszących radościom z narodzenia rozkosznego maleństwa, do tych specjalnych kompetencji celibatariuszy raczej nie należą.
Mój dobry znajomy, ksiądz profesor Franciszek Longchamps de Berier, ubolewa w Rzeczpospolitej, że metoda in vitro stanowi „wyrwanie poczęcia z naturalnego środowiska” – i to stanowi główne zastrzeżenie „moralne”, a nie „religijne”, jak mówi ksiądz profesor. Zgadzam się z tym opisem – ale co z niego wynika dla moralności lub niemoralności tej metody? Czy przewiezienie człowieka do szpitala nie jest wyrwaniem go z naturalnego środowiska domowego? Czy wyrwanie zęba nie stanowi wyjęcia go z naturalnego środowiska jamy ustnej? Czy amputacja nogi i wstawienie protezy nie jest usunięciem części ciała z naturalnego środowiska? Kto robi to z radością? Moralność oparta na „naturze”, a nie wnikająca w motywacje zdesperowanych ludzi, wydaje się dziwnie abstrakcyjna, nieczuła.
Zupełnie innym zagadnieniem jest kwestia refundacji. Tu – z góry mówię – nie mam jasnych poglądów poza tym, że nie jest to w ogóle problem etyczny czy teologiczny, ale czysto społeczno-ekonomiczny. Czy i jakie zabiegi medyczne powinny być refundowane, i w jakim stopniu, to zagadnienie o charakterze praktycznym, wymagające skomplikowanej kalkulacji zarówno po stronie przychodów (jaki jest stan budżetu państwa) i wydatków (jakie inne wydatki medyczne są przewidziane). Jest to zagadnienie z gatunku pytań o tym, czy należy (i w jakim stopniu) refundować wycięcie ślepej kiszki, usunięcie zęba lub wyprostowanie krzywego nosa. Ci, którzy kwestię refundacji chcą przekształcić w debatę teologiczno-moralną powinni mocno puknąć się w głowę – nie na tyle mocno wszelako, by wymagana była interwencja medyczna. Bo jej koszty mogą nie być zrefundowane.
Inne tematy w dziale Polityka