Trzech ich było. Mieli po dziesięć lat i emanowali niespotykaną wręcz energią i ciekawością świata. Koledzy z jednej szkoły, z jednej klasy, ale nie z jednej ławki, no, bo we trzech w jednej ławce usiąść się nie da, najwyżej we dwóch, ale we dwóch też nie siedzieli, bo ich pani rozsadzała - za dużo gadali. Gadali o czwartku, a każdy tydzień zawiera w sobie czwartek, a nawet jak już ten czwartek mijał, to za tydzień był następny, więc trzeba było wszystko obgadać.
W czwartek to już w ogóle nie mogli usiedzieć w szkole. Kręcili się w ławkach, jakby mieli robaki. Dziewczynki, które z nimi siedziały, podnosiły paluszki i zgłaszały nauczycielce, że nie da się w ich towarzystwie wytrzymać.
- Co się z wami dzieje?! – pytała pani, choć tak naprawdę nie pytała, tylko upominała.
Zaraz po lekcjach biegli na górkę. Górka nie miała nazwy, ale nadal była górką i górowała, jak to górka, nad okolicę. Bloki osiedla się do niej zbliżały, ale górki nie zdobyły. Z górki widać było dobrze okolice: kominy fabryki, w której pracowali rodzice i szpital, w którym umierali dziadkowie. A najbliżej był trzypiętrowy blok. I to on - konkretnie pewne mieszkanie na drugim piętrze - przykuwał uwagę chłopców. Zawsze w czwartek, o 16.00, siadali w trawie, tuż obok krzaku głogu. Jeden z nich - powiedzmy, że miał na imię Jacek wyciągał z plecaka lornetkę. Skąd ją miał? Proste: od ojca (to znaczy ojciec, zawodowy wojskowy nie wiedział, że syn sobie pożycza w czwartki jego służbową lornetkę, ale nawet gdyby wiedział, to przecież nie miałby pretensji, bo to tylko lornetka, a nie karabin maszynowy czy granat). Jacek wyciągał więc lornetkę i, trzymając ją w pogotowiu, czekał. Od czasu do czasu przykładał ją do oczu i lustrował teren. Pozostali koledzy – powiedzmy: Tomek i Darek - zazdrościli mu lornetki i czekali na chwilę, gdy pozwoli im popatrzeć. Muchy bzyczały, skowronki śpiewały nad ich głowami, ale oni nic nie słyszeli. Wpatrzeni w okno na drugim piętrze negowali to, co było wokół nich. Dla nich istniało tylko mieszkanie na drugim piętrze.
O 16.10 okno się otwierało i stawała w nim ona - piękna, rudowłosa kobieta. Na ogół była już wtedy bez koszuli, w samym tylko biustonoszu o kolorze fiołków. Przypominała im Madonnę z obrazków, jakie wlepiali do zeszytu z religii. Nawet mówili na nią: „nasza Madonna”. Innej Madonny nie mogli znać, bo to było dawno.
A potem Madonna zdejmowała biustonosz i chłopcy wydawali jęk. Piersi kobiety były inne niż piersi ich matek. Sterczały dumnie, a nie zwisały jak... Właśnie, jak? Trudno powiedzieć. Faktem jest, że te piersi im się podobały, a piersi matek nie robiły na nich żadnego wrażenia.
Patrzyli w niemym zachwycie, z otwartymi ustami. Wyrywali sobie lornetkę, ale nawet bez niej dużo widzieli. Warto było przychodzić w czwartki na górkę.
Długo to nie trwało. Kobieta, Madonna, odwracała się i znikała w głębi pokoju. Czasami jeszcze się pokazywała na moment, ale potem przychodziła chwila, której nie lubili. Pojawiał się on, mężczyzna, który przytulał kobietę - czasem to widzieli. Nie mieli wątpliwości, że za każdym razem kobieta czekała na mężczyznę. Zawsze o tej samej porze była przygotowana na jego wizytę. On, tak myśleli, musiał lubić ten biustonosz, skoro nigdy nie widzieli jej w innym. Dlaczego podchodziła do okna? „Pewnie wietrzyła przed jego przyjściem” – myśleli. On, ten mężczyzna, zamykał okno i zasuwał story. „Coś muszą mieć do ukrycia” – myśleli chłopcy; i nawet wiedzieli co. Pewnie to samo, co rodzice, którzy późnymi wieczorami zamykali swoje sypialnie na klucz.
Aż przyszedł wyjątkowy czwartek i wszystko się posypało. Pani - za karę, że byli niegrzeczni - kazała im zostać po lekcjach. Każdy z nich miał napisać sto razy: „Nie będę się kręcił na lekcji i będę słuchał Pani.”
Potem pobiegli na górkę. Ale było już pół godziny po szesnastej. Popatrzyli w okna mieszkania na drugim piętrze bez większej nadziei, że coś zobaczą. I zobaczyli - nawet więcej niż mogli się spodziewać. Okno było otwarte na oścież, story rozsunięte ja kurtyna w teatrze; Madonna leżała na łóżku. Była naga. Zawstydzili się. Bali się patrzeć. Jacek podniósł lornetkę do oczu:
- Ona płacze... – powiedział.
Opuścił lornetkę.
Mężczyzny nie było. Podnieśli się z trawy i zaczęli schodzić z górki.
Jacek zatrzymał się, zawahał. Można było pomyśleć, że chce wrócić.
Tomek i Darek popatrzyli na niego wyczekująco.
- Nie pamiętasz, co mówiła siostra? Chcesz się zamienić w słup soli? – spytał Darek.
Jacek pokiwał głową na „nie”.
Zeszli ze wzniesienia powoli i bez zbędnych słów.
Od tej pory w czwartki w szkole byli nawet spokojniejsi niż w inne dni. Nigdy więcej na górkę już się nie wybrali.
Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości