Zofia Pawłowska Zofia Pawłowska
958
BLOG

4.2 - Rok 1933

Zofia Pawłowska Zofia Pawłowska Kultura Obserwuj notkę 14
Nasz dom był pusty, głodny i niegościnny. Dziadek opuchł - był umierający.

- Chciałbym przed śmiercią pokosztować barszczu, albo kawałeczka chleba - prosił.

Chodziłam po łąkach i szukałam pokrzyw lub lebiody na zupę dla konającego dziadka. Ale nawet chwastów nie starczało dla wszystkich głodujących. Tylko soli czarnej, bydlęcej, było w domu pod dostatkiem. Dziadkowi nie wolno było nawet solić, ponieważ nerki miał odbite. Może dlatego był opuchnięty?

Dorośli zapominali o nas dzieciach. Najpierw umierały niemowlęta i mniejsze dzieci, a później reszta ludzi. Dzieci w moim wieku jeszcze żyły i usiłowały się ratować. Całą gromadą chodziliśmy do lasu. Szukaliśmy korzonków. Znikałam z domu na cały dzień i dopiero o zmierzchu, zmęczona, brudna i wciąż bardzo głodna wracałam. Nikt nie pytał gdzie byłam i co robiłam.

Pewnego razu odłączyłam się od grupy. Po prostu zabrakło mi sił. Znalazłam się na „cholernym” cmentarzu. Tu jeszcze nie byłam. Miejsce to było bowiem odwiedzane tylko po to, aby się pomodlić. Wielki kamienny krzyż górował nad polami. To było miejsce przeklęte, osnute wieloma opowieściami, legendami i odstraszało dorosłych i dzieci. Tu podobno dusze zmarłych na straszliwą chorobę - cholerę - wciąż jeszcze błąkają się wśród grobów i pól strasząc nocną porą spóźnionych podróżnych.

Ja również się bałam. Najpierw modliłam się klęcząc na zimnej i wilgotnej ziemi. Dopiero później weszłam za bramę cmentarną. Rósł tutaj piękny młody szczaw, ciesząc oczy soczystą zielenią. Między zeschłymi zeszłorocznymi liśćmi i łodygami wyrastała młoda, pokryta srebrzystym puchem parzydeł, bujna pokrzywa. Cieszyłam się taką obfitością „warzyw”. Babcia ugotuje dużo szczawiowej zupy, może i dziadek trochę zje.

Nie przyznałam się, gdzie nazbierałam tyle zieleniny. Nawet nikt o to nie pytał. Zupa pachniała wiosną, ale smak miała nieszczególny. Nie było w niej bowiem ani łyżki śmietany, ani jajka. Rzadka lura koloru brunatnego była cierpka, ale jedliśmy ją chwaląc za zapach i smak, bo innej smaczniejszej nie było z czego ugotować.

Z nastaniem cieplejszych dni i zbliżającego się lata zabrakło nawet chwastów. Nawet na cmentarzu ludzie wyrwali wszystko do gołych korzeni. W lesie zaczynała kwitnąć biała akacja. To dopiero była uczta. Jedliśmy ten kwiat całymi garściami. Słodkie i pachnące grona kwiatów minimalnie zagłuszały uczucie głodu. A ja ciągle byłam głodna. Opychanie się chwastami i kwiatami drzew wywoływało różne choroby, a szczególnie krwawą dyzenterię. Umieraliśmy w okropnych męczarniach.

Muchy wielkie, czarne i zielonkawo błyszczące były wszędzie i roznosiły różne choroby. Całe roje niczym pszczoły przenosiły się z jednych zwłok na drugie. Najpierw bydło, które padło zimową porą było siedliskiem tych wielkich tłustych much, później - ludzkie zwłoki. Okropny i nie do zniesienia odór unosił się wszędzie.

Taka była wiosna 1933 roku.

Nieobsiane pola leżały odłogiem i zarastały chwastami. Zbóż ozimych również prawie nie było. Konie, krowy i trzoda wydeptały, wyryły je, szukając pokarmu pod śniegiem. Nowo powstałe kołchozy tylko częściowo obsiały pola ziołami leczniczymi. Zboża na siew przecież nie było. Zamiast żyta, pszenicy, buraków cukrowych rosła szałwia, mięta, rumianek.

Głodująca ludność była bezpłatną siłą roboczą na tych rumiankowo-miętowych plantacjach. Ja również tam pracowałam razem z dorosłymi. Za całodzienną pracę od świtu do nocy dostawało się małą skibkę czarnego jak ziemia chleba i miarkę płynu zwanego barszczem. Po takim posiłku nie odczuwałam sytości, ale jeszcze żyłam. Pół kromki zostawiałam dla dziadka i babci bo oni nie mogli iść do pracy. Dziadek był coraz bardziej chory, a babcia musiała się nim opiekować. Starała się coś gotować, coś wymyślała, bo inaczej nie wyżyłaby. Tarkowała gołe kolby kukurydzy i piekła z tej „mąki” placki.

Dziadek kategorycznie odmawiał jedzenia tych „rarytasów”.
- Wolę umrzeć niż jeść trociny - mówił.

Świat zamienił się dla nas w piekło. W końcu maja zaczęły się upały, szczególnie uciążliwe właśnie tego lata. Czułam, że tracę resztki sił. Tak bardzo wychudłam, że można mnie było objąć dziecięcymi dłońmi w pasie i jeszcze był luz. Dziadkowi nagle się polepszyło. Opuchlizna zniknęła. Myślałam, że on nareszcie wyzdrowiał. Jadł nawet placki z plew i brunatną zupę z chwastów, ale był wciąż głodny. Byliśmy bezradni.

W takich ciężkich chwilach zawsze myślałam o ojcu. Gdzie on się znajduje? Czy żyje jeszcze? A może go pojmali i już nie ma wśród żywych. On na pewno nie pozwoliłby dziadkowi umierać śmiercią głodową. Z pod ziemi wydostałby kromkę chleba dla ciężko chorego, dla umierającego. Mogłam o tym tylko pomarzyć.

Dziadek musiał pić niesłoną, mętną ciecz zwaną przez babcię zupą, a łzy spływały mu po wychudzonej, bardzo bladej zarośniętej twarzy. Po paru dniach nie wytrzymał i poszedł do pracy na plantację ziół. Mama usiłowała przekonać go, że kułaków do pracy nie przyjmują. Ja jedna z całej rodziny miałam przywilej i prawo do pracy, ale już nie mogłam pracować. Z głodu i wycieńczenia słaniałam się na nogach. Oczy zachodziły mgłą, a w uszach słyszałam dzwonki i szum.

Dziadek dotarł jakoś do plantacji, ale chleb mu już nie był potrzebny. Tam na polach wśród ziół i kwiatów rumianku upadł i już się nie podniósł. Dobrzy ludzie powiadomili nas. Dopiero wieczorem przywieźliśmy go do domu. Już na drugi dzień pochowaliśmy dziadka w trumnie i całkiem po bożemu. I chociaż nie było księdza to jednak pogrzeb był uroczysty. Były nasze modlitwy, nasza rozpacz i żal.

Tydzień później żadnych pogrzebów już nie było. Zakopywano umarłych w masowych grobach bez trumien, bez modlitwy, bez żalu. Zbyt dużo było umarłych. Nie starczało czasu ani sił na litość i żal. Śmierć spowszedniała i przestała wzbudzać głębsze uczucia.

Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje. Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura