W tym czasie prawie codziennie miałyśmy po małym kawałeczku chleba, ale ani ja, ani babcia nie odczuwałyśmy poprawy i nie byłyśmy silniejsze. Nasze organizmy były już tak bardzo wycieńczone, że tak małe kromki były niewystarczające. Było z nami nadal bardzo źle, ale śmierć oddaliła się nieco.
Moje handlowanie było tragiczną szkołą życia. Siedziałam przy swoim towarze na gorącym, wygrzanym przez słońce bruku i patrzyłam na życie i na śmierć, które były ciągle obok siebie, splatały się ze sobą. Śmierć niestety była silniejsza.
Widziałam tyle śmierci, tyle okropności, że jest aż nie do uwierzenia. Na wsi ludzie umierali w swoim domu, w pościeli lub na podwórzu i nikt ich nie oglądał. W mieście było dużo przyjezdnych, szukających ratunku w obcym mieście. To oni właśnie umierali na jezdniach i chodnikach. Widziałam mnóstwo konających. Widziałam dzieci osierocone, dzieci porzucone przez rodziców - już nieżywe - i nieco starsze, żebrzące, proszące o okruszynę chleba. A dawać nie było komu.
Nikt nie opiekował się nimi. Były samotne i opuszczone. Czy ja czułam się inaczej? Przecież oprócz babci nie miałam właściwie nikogo, a babcia przestawała walczyć, załamywała się. Każdy mógł się załamać. Dużo ludzi popełniało samobójstwa. Matka, która traciła dzieci, a męża zabili towarzysze, nie chciała żyć.
Zwłoki ludzkie leżały wszędzie. Jeździł duży, drabiniasty wóz, na który ludzie wyglądający jak trupy, wrzucali zmarłych. Na wozie zwłoki zastygłe w różnych pozach wyglądały jak ścięte konary, których nie udało się równo ułożyć. Nikogo już nie przerażała śmierć. Wszyscy jakby nagle zastygli w obojętności, pozbawieni ludzkich odruchów i odczuć. Jedynie głód był wszechobecny i żywy.
Patrząc na śmierć myślałam o Bogu. Gdzie On teraz jest? Czy to wszystko widzi? A może i Bóg umarł z głodu?
Ja również zobojętniałam. Będąc ciągle wśród umarłych przestałam się ich bać! Brzydziłam się. Ohydny zapach rozkładających się ciał przyprawiał o mdłości! Nie myślałam o jutrze. Żyłam dniem dzisiejszym. Czasami myślałam o własnej śmierci. Nie chciałam umierać na ulicy. Gdyby jeszcze pochowano mnie w trumnie, to nawet bym była szczęśliwa. Dziadek to miał szczęście!
Jakoś nie przypominam sobie czy padały deszcze. Pamiętam tylko gorące, suche powietrze i roje czarnych, spasionych, tłustych much i białe robactwo pełzające po chodnikach. Myślę, że ludzie umierali nie tylko z głodu, ale również od chorób. Od upału, a może z wycieńczenia, moje ciało pokryło się wrzodami. Nawet nie pamiętam czy te wrzody mnie bolały. Widziałam wiele zwłok pokrytych właśnie takimi czyrakami.
Byłam świadoma, że śmierć chodzi za mną krok w krok, że czeka tylko na odpowiednią chwilę. Zżyłam się z nią chyba, bo przestałam drżeć na myśl o śmierci. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i zacząć myśleć, że tak powinno być. Czasami buntowałam się! Ohydne muchy doprowadzały mnie do rozpaczy. Biedni ludzie umierali z krwawą pianą na ustach, na brudnym zaśmieconym chodniku, a muchy bezczelnie, jeszcze za życia, żywiły się ich nędznymi resztkami ciała.
Takie widoki wzbudzające litość i współczucie, a jednocześnie odrazę towarzyszyły mi zawsze. Nie mogłam się od nich uwolnić. Nawet we śnie widziałam umierających - muchy były wielkie, kosmate i ogromnymi kłami odrywały ciało od kości. Budziłam się zlana potem, brakowało mi tchu. Czułam się jak bezpański kot, niepotrzebny nikomu, który niedługo padnie z głodu. Załamywałam się stopniowo i w końcu nie miałam ani sił, ani ochoty by móc chodzić na targ. Babcia była fizycznie silniejsza ode mnie i ona zajęła się handlowaniem.
Nagle wszystko odmieniło się. Pewnego razu jakiś sympatyczny człowiek kupił u niej cały zapas wiązeczek drzewa. Cicho powiedział, że ma do sprzedania bardzo dobre mięso. Stał się cud! Po raz drugi ratunek nadszedł w samą porę. Już w tym samym dniu jadłyśmy mięso i piłyśmy rosół.
Bóg jeden wiedział co to było za mięso. Kolorem trochę przypominało wołowinę, ale było trochę ciemniejsze. Czy to było ważne? Zupy z mięsem i młodymi warzywami smakowały jak za dobrych czasów. Po mięsie tak samo jak po rybnej diecie trochę odżyłam. W ogrodzie podrosła marchew, wczesna kapusta, a nawet ogórki. Życie znowu nabierało sensu.
Znowu chodziłam na targ. Na słupie energetycznym w samym centrum miasta wisiał od pewnego czasu wielki, czarny głośnik zamontowany w czasie mojej nieobecności. Rozlegała się z niego bardzo głośna i wesoła muzyka i śpiew tak, że ludzie z trudem porozumiewali się między sobą. Przeważnie były to „czastuszki” (przyśpiewki).
Żyć stało łutsze, żyć stało wieselej - rozlegał się potężny głos z tuby. Zatykałam uszy, broniłam się, ale to było niemożliwe. Musieliśmy się przyzwyczaić do hałasu, zobojętnieć nań tak jak na głód i śmierć.
W mieście był to najgorszy okres. Śmierć zbierała wielkie żniwo, a wozy drabiniaste bez przerwy jeździły po mieście i wsi wywożąc zmarłych do dołów. Tam ludzie za kromkę chleba spełniali smutny obrządek. Władza bała się epidemii. Oprócz smrodu rozkładających się ciał w powietrzu unosił się ostry zapach chlorowanego wapna.
Dygnitarze, ludzie partii, nie cierpieli głodu. Oni mieli swój sklep, w którym można było kupić dosłownie wszystko, ale nie za ruble, a za złoto i dolary. Tylko elita miała prawo kupować za ruble, to biedni musieli płacić dolarami lub złotem. Osobiście widziałam jak ludzie dostatnio ubrani, czyści i dobrze odżywieni wynosili ze sklepu duże pakunki w szarym papierze.
Często dzieci stawały przy oknie wystawowym i patrzały na rozmaite pyszności: szynki, kiełbasy, słodycze. Głodne, wynędzniałe, słaniające się na nogach stałyśmy przy oknie i wzrokiem syciłyśmy głód. Od patrzenia na nieosiągalne jadło robiło się słabo i jeszcze bardziej głodno. Kiedy gromadka dzieci zwiększała się, wychodziła pani z miotłą i goniła nas.
- A kysz, a kysz śmierdziuchy i głodomory - krzyczała wymachując miotłą.
Byłyśmy rzeczywiście brudne i śmierdzące. Nie pamiętam żebym się kąpała w ciągu całego gorącego lata. Myłam jedynie wychudzoną twarz, a i to nie codziennie. Owrzodzone ciało na pewno wyglądało odrażająco, ale mnie to nie wzruszało. Czy komukolwiek na mnie zależało? Już jako dziecko czułam ogromną samotność. Bardzo pragnęłam miłości, matczynej miłości!