Zofia Pawłowska Zofia Pawłowska
852
BLOG

7.3 - Nowy "dom"

Zofia Pawłowska Zofia Pawłowska Kultura Obserwuj notkę 8
W oddali stał biały jak duch pałacyk, siedziba dawnych panów. Stał samotnie i bielą swą rozjaśniał ponury mrok nocy. Cały ten widok, na tle granatowego nieba był jak przerażająco-upiorny krajobraz z zaświatów.

Bałam się bardzo. Zdawało mi się, że jakieś nieziemskie siły zawiozły nas wprost do piekła. Mimo strachu i zmęczenia podświadomie czekałam na odrobinę ciepła i odpoczynku, ba, nawet marzyłam o umyciu się. Przecież tyle tygodni nie widzieliśmy ani wody, ani mydła. Niestety pozostało to tylko w sferze marzeń.

Piękny pałacyk, z balkonem i kolumienkami okazał się kompletną ruiną. Tam gdzie kiedyś znajdowały się okna i drzwi były jedynie postrzępione, sypiące tynk otwory, w których gwizdał wiatr.

- To jest wasze mieszkanie - powiedział milicjant - Tu zostaniecie na zawsze wy polskie szczury!
A więc i tutaj trzeba znosić obelgi.

Długim korytarzem dzielącym pokoje bez drzwi, prowadził nas milicjant do naszego „lokum”. W nim były jeszcze drzwi, ale nie było okien. Podłogi również nie było, a na piasek przez otwory okienne nawiało śniegu. W rogu pokoju, przy drzwiach, stał biały kaflowy piec, jakimś cudem ocalały. Brakowało w nim jedynie drzwiczek. Był nawet opał. Na podwórzu przed gankiem leżała sterta słonecznikowych łodyg, przysypana śniegiem. To nie był przypadek. Na rozkaz władz to miejsce szykowano dla kogoś, może dla nas?

Tak więc wyglądała nasza nowa przystań życiowa. Jak mamy żyć w tych warunkach, gdzie się ogrzejemy? Wszystkie trzy zalałyśmy się łzami. Ojciec, wieczny optymista, pocieszał, że lepsze nawet takie życie niż śmierć, jeszcze na razie żyjemy.

Gdy milicjanci odeszli zjawiła się natychmiast miejscowa ludność. Mimo nocy i chłodu przyszli zobaczyć, kogo tu przywieźli. A więc jednak mieszkał ktoś w tej wiosce. Byli to bardzo biedni ludzie, przeważnie kobiety. Ich ubrania składały się ze starych, brudnych kufajek. Podarty i poprzecierany materiał tworzył podłużne paski-wstążki, które powiewały na wietrze niczym indiańskie ozdoby. Oni przeżyli niejedną biedę, niejeden głód i aż nadto dobrze znali gorzki smak życia, dlatego byli współczujący i życzliwi.

Wszyscy zostaliśmy przyjęci pod ich skromny i ubogi dach i dostaliśmy po garnuszku gorącej wody. Spałam bardzo długo w chatce na sianie, odsypiałam całą męczącą podróż. W tym czasie nasze lokum zostało wysprzątane. Rodzice wyrzucili śnieg, okna zostały zasłonięte trzcinami, których było tu pod dostatkiem, a w kącie leżała sterta ostrej, błotnej trawy. To była nasza pościel i ochrona przed zimnem.

W piecu paliło się bez przerwy, ale ciepła w tym pomieszczeniu nie było. Pozatykane sianem i trzcinami okna nie przepuszczały nawet najmniejszego promyczka światła. Panowała ciemność i ziąb jak w grobie. Świeczki lub lampy naftowej nie można było ani kupić, ani pożyczyć. Jedynym oświetleniem był płonący piec, który rzucał migoczące światło na ponure wnętrze pokoju. Jak będziemy żyć, co będzie jutro?

Codzienny, bardzo skromny posiłek gotowała mama, na dwóch cegiełkach. Niebawem zabrakło pieniędzy na chleb i kaszę, a to było nasze podstawowe pożywienie. Czyżbyśmy zostali wywiezieni z rodzinnych stron tylko po to, by tutaj zginąć z zimna i głodu? Dlaczego i po co? W roku 1933 wyginęli tu prawie wszyscy, jedynie kilka rodzin gnieździło się w czworakach obok pałacu. Wieś była wyludniona. To była Ukraina, głód zrobił swoje. Polacy i Ukraińcy to, zdawało się dwie najbardziej znienawidzone nacje. Nie oszczędzano nas, tępiono, ale my mimo wszystko jeszcze żyliśmy.

Bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się z miejscową ludnością. Ojciec reperował im obuwie - starym zwyczajem, ze starych robił nowe, a oni coś niecoś płacili, trochę za usługę, a trochę z litości. Inaczej niechybnie zginęlibyśmy z głodu.

Była tam również „rodzina”, składająca się z przygarbionego, starszego pana i kobiety. Do nich chodziłam bardzo często, aby się umyć i trochę pogrzać nogi. Kobiecina imieniem Dunia opowiadała o swoim życiu. Kiedyś była nawet szczęśliwa i wesoła, ale w latach przymusowej kolektywizacji, tak niedawno temu, straciła wszystko. Razem z mężem, ojcem i dwójką dzieci zostali wywłaszczeni i pozbawieni środków do życia. Nadszedł głód, który nie oszczędzał nikogo, więc dzieci musiały umrzeć.

Po śmierci córek mąż Duni poszedł w świat. Może był to odruch rozpaczy, a może ucieczka przed śmiercią. Od tego czasu minęły już dwa lata, a on nie dawał znaku życia. Na pewno zginął jak wielu innych. Biedna, nieszczęśliwa kobieta wciąż popłakiwała i czekała na powrót męża. Na życie zarabiała pracując razem ze swoim ojcem w nowym kołchozie. Było tam kilka krów, które ocalały i dwie czy trzy pary koni. Te właśnie konie przywiozły nas z miasteczka.

Dla nas pracy już nie było, szczególnie w porze zimowej. Dunia pracowała jako dojarka i czasem udawało jej się przemycić szklankę mleka. Miała taką płaską, fikuśną butelkę, którą mogła bardzo łatwo schować. Podziwiałam pomysłowość, pracowitość i spryt Duni.

Mimo, że chatka była malutka, jednoizbowa, to było w niej bardzo czysto. Na ścianach wisiały wycinanki z gazet. Półki do naczyń kuchennych ozdobione były papierowymi serwetkami, obrus na stole też był gazetowy. Chatka Duni miała jeszcze tę jedną zaletę, że zaraz obok niej znajdowała się studnia (nasz pałac takiego luksusu nie posiadał). Może kiedyś istniało ujęcie wody, ale zostało zniszczone. Nosiliśmy więc wodę z daleka, albo po prostu topiliśmy śnieg.

Autorka Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje. Redaktor Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź. Aktualny kontakt e-mail (wnuk): jediloop@tlen.pl Spis treści: - Wstęp - 1.1 - Piękne Podole i komunizm - 1.2 - Arużje jest? - pierwsze tortury - 2.1 - Rozkułaczanie - 2.2 - Zabili konie - 3.1 - Pani nie przyszła na lekcje - 3.2 - Msza pożegnalna - 3.3 - Rabunek do ostatniego ziarnka - 3.4 - Kot przy zamkniętej komórce - 4.1 - Ojciec ucieka - 4.2 - Rok 1933 - 4.3 - Głód - 4.4 - Śmierć (i życie) w mieście - 5.1 - Pora żniw - 5.2 - Orszak pogrzebowy - 5.3 - Dlaczego ocalałam? - 5.4 - Ojciec wraca - 6.1 - Błogosławieństwo pracy - 6.2 - Portret Pawlika Morozowa - 7.1 - Zepchani do bydlęcych wagonów - 7.2 - Ognisko w cerkwii - 7.3 - Nowy "dom" - 7.4 - Szukając szkoły - 7.5 - Nowa zabawka - 8.1 - Wiosenna odwilż - 8.2 - Kolejna ucieczka - 8.3 - Mijając wymarłe wsie - 8.4 - Pociągiem do Połtawy - 9.1 - Machina terroru - 9.2 - Duch pod oknem - 9.3 - Umrzeć aby życ - 10.1 - Znowu chce się żyć! - 10.2 - Wrzesień 1939 roku - 10.3 - Niewłaściwa narodowość - 11.1 - Bombowce nad miastem - 11.2 - Pakunki z chlebem - 11.3 - W niemieckiej niewoli - 11.4 - Na rodzinnej ziemi - 12.1 - Śmierć z honorem - 12.2 - Wracają "swoi", a z nimi strach - 12.3 - "Dobrowolne" zesłania - 12.4 - Pociąg z polskim wojskiem - 12.5 - W wojsku "polskim" - 13.1 - Końce i początki - 13.2 - Powroty - Epilog ... - Stare zdjęcia ... - Interludium

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura